Etiopia oczami lubinianki

156

Spędziła w Etiopii ponad dwa i pół miesiąca. Bez Internetu, zasięgu telefonu, nie znając języków plemiennych, którymi posługuje się tamtejsza ludność, prowadziła zajęcia z dziećmi. Lubinianka Kalina Kabat wraz z dwiema koleżankami wyjechała do Afryki w ramach Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Starała się nie nastawiać na to, co czeka ją na miejscu, kilka rzeczy ją jednak zaskoczyło. Po tej wyprawie jest już pewna, że będą kolejne.

etiopia-kalina-kabat-9

Lubinianka mieszkała w sumie w trzech miejscach: Dahim, Suddo Abbali oraz Fullassie. – Każde było inne. Dahim wygląda jak sawanna, jest dużo czerwonej ziemi, krów, kóz i wielbłądów. Suddo znajduje się w buszu, czyli jest dużo gęstej zieleni. Zaś Fullassa – Kalina myśli przez chwilę – trochę tego, trochę tamtego – stwierdza.

Wolontariuszki zawsze gościły u osób konsekrowanych, u księży bądź zakonnic, więc warunki były, można rzec, jak w Europie. Zawsze miały dostęp do łazienki, prysznica – choć czasem trzeba było wodę spuszczać wiadrem. A w jednym z miejsc była nawet pralka, mimo że siostry zakonne z niej nie korzystały, by oszczędzić energię, a pieniądze przekazać na pomoc biednym.

Dziewczyny spotkały w Etiopii kawałek świata. Gościły u księdza z Nigerii i kleryka z Wietnamu, a także u sióstr z Indii.

– Będąc w Etiopii po raz drugi zakochałam się w Indiach – przyznaje z uśmiechem Kalina. – Mieszkańcy tego kraju charakteryzują się głębokim patriotyzmem. Siostry, które spotkałam, naprawdę kochają kraj, z którego pochodzą – dodaje.

A co z mieszkańcami Etiopii? Wolontariuszki miały styczność przede wszystkim z dziećmi, bo to nimi się zajmowały. A te nie mają łatwego życia. Na zajęcia przychodziły dzieciaki w bardzo różnym wieku, od 1,5-rocznych do 16-latków.

– Ponieważ tam dzieci zajmują się dziećmi, to było też tak, że 7-letnia dziewczynka przynosiła na plecach swojego małego, 1,5-rocznego brata – mówi Kalina. – Dzieci były bardzo różne. W niektórych miejscach wiedziały bardzo dużo, w innych nic. Ich życie to często pilnowanie pól przed małpami – dodaje.

Część dzieci posługiwała się pojedynczymi słowami po angielsku, a część nie znała nawet niektórych określeń we własnym języku. Było tak na przykład z kolorami.

– To utrudniało nam czasem zajęcia, które sobie przygotowałyśmy, bo jak mówić o kolorach, skoro dzieci nie znają nazw. Nawet tłumacz, który brał udział w zajęciach, w tej sytuacji nie mógł pomóc – dodaje lubinianka.

etiopia-kalina-kabat-1

Dzieciaki miały zajęcia w czterech blokach. Była katecheza, zajęcia naukowe, plastyka i na koniec zajęcia sportowe. Miejsca użyczały im miejscowe szkoły. Nie wszędzie był prąd, więc wolontariuszki nie zawsze mogły korzystać z rzutnika, który przywiozły. Wielką atrakcją był natomiast laptop, na którym Polki prezentowały materiały.

– Wszyscy wspólnie oglądali na komputerze różnorakie króciutkie filmy edukacyjne czy religijne – wspomina Kalina. – Dzieciom spodobała się też bardzo kolorowa chusta klanza. Lubiły się nią bawić. Zabrałyśmy ze sobą także różne przybory plastyczne, jak na przykład kredki. Korzystałyśmy z nich na zajęciach, a potem zostały w szkołach, bo jak dać dziecku kredki, jeśli ono w domu nie ma temperówki ani kartek – mówi lubinianka.

Dzieci zostały za to obdarowane pocztówkami z życzeniami przygotowanymi między innymi przez lubinian, w tym również tych najmłodszych z tutejszych szkół. – Uzbierałam ich ponad 600, ale wzięłam ze sobą do Etiopii 450. Część poleci do Indii z innymi wolontariuszami – mówi Kalina. – Gdy wręczaliśmy dzieciom te pocztówki, bardzo się cieszyły, choć nie do końca wiedziały, co to jest. Większość nigdy wcześniej nie widziała kartek pocztowych. Była to radość z tego, że coś dostały, że jest to kolorowe… – dodaje.

etiopia-kalina-kabat-5

Choć Kalina mówi, że pojechała do Etiopii z czystym umysłem i starała się nie nastawiać na to, co może ją spotkać na miejscu, przyznaje, że były też rzeczy, które ją zaskoczyły. – Tamtejsze dzieci nie wiedziały, co to jest czułość. Na początku gdy wyciągałam rękę, żeby je pogłaskać, kuliły się, myśląc, że zostaną uderzone – wspomina lubinianka. – To się jednak zmieniało. Te same dzieci przybiegały później do nas, żeby się przytulić, rzucały się nam na szyję. To w pewnym sensie takie nasze lekarstwo na zło tego świata. Nie mogę nic zrobić, żeby w Etiopii było lepiej, żeby ludziom się tam lepiej żyło, mieli co jeść, byli bezpieczni. Mogę natomiast dać miłość i czułość, z nadzieją, że to dobro zaprocentuje, że te dzieci przekażą je dalej – przyznaje Kalina.

Dwa i pół miesiąca szybko minęło. Wolontariuszki miały bowiem każdy dzień ściśle zaplanowany i wypełniony od rana do wieczora. Nie było więc czasu na tęsknotę za domem i najbliższymi. Kalina przyznaje, że w tym czasie dzwoniła do rodziny dwa razy, raz w tygodniu wysyłała też SMS-y i że zapewne to oni, tutaj na miejscu mieli gorzej i bardziej martwili się o nią. Dzwonić za bardzo nie można było – jeśli był zasięg, to ceny za połączenia powalały. Dostęp do Internetu był natomiast w większych miejscowościach i to nie zawsze, a czasem jeśli był, to akurat nie było prądu.

– Muszę jednak przyznać, że takie odcięcie od telefonu i Internetu na jakiś czas dobrze robi – śmieje się dziewczyna.

Była to pierwsza tak duża misyjna wyprawa lubinianki. Potwierdziła nią tylko to, co już wiedziała od dawna. To jest to, co chce robić. Teraz wróciła na studia do Wrocławia, ale w przyszłym roku znów wybierze się na misję, najprawdopodobniej będzie to Afryka lub Ameryka Południowa.

A my publikujemy zdjęcia zrobione przez Kalinę i jej koleżanki, ukazujące kawałek Etiopii.

Więcej o życiu Kaliny Kabat oraz Anny Śnieżek z Wrocławia i Agnieszki Chlipały z Dzierżoniowa w Etiopii, a także sporo fotografii można znaleźć na blogu.


POWIĄZANE ARTYKUŁY