Tworzy, nie produkuje, czyli Yogi i jego sery

5041

Nazywa siebie mieszczuchem, ale ewidentnie ciągnie go do natury i wiejskiego życia. Najpierw zafascynowało go życie pszczół, więc postanowił prowadzić własną pasiekę. Od ośmiu lat jest zakochany w serach i to im poświęca większość swojego czasu. Prezentujemy Państwu Yogiego, czyli Mateusza Dydniańskiego z Lubina. To nasz kolejny człowiek z pasją.

Fot. Archiwum prywatne

Może nie każdy próbował, ale na pewno większość mieszkańców naszego miasta przynajmniej słyszała o serach Yogiego. Kim jest Yogi i skąd u niego to oryginalne zainteresowanie?

Przy rehabilitacyjnym łóżku

Na wstępie warto zauważyć, że Yogi to ksywka, którą nasz pasjonat otrzymał od kolegów w czwartej klasie podstawówki. Jeśli chodzi natomiast o jego dotychczasowe pasje, to rodziły się one przy… łóżku rehabilitacyjnym. Pan Mateusz pracował niegdyś jako masażysta i rehabilitant w jednej z placówek medycznych w Lubinie. Tam miał okazję poznawać ciekawych ludzi, którzy zarażali go swoimi nietypowymi jak na miejskie warunki zainteresowaniami.

– Miałem kiedyś pacjentkę, która robiła sery, ale za bardzo nie chciała mi zdradzić tajemnicy, w jaki sposób to robi. Z pomocą przyszedł mi wujek Google. Szukałem, czytałem, oglądałem. Mocno mnie to zaciekawiło i sam zacząłem się w to bawić – wspomina.

Początkowo do swojej produkcji używał mleka z popularnych dyskontów, a swoje produkty rozdawał rodzinie i znajomym. – Posmakowało im. Później zaopatrywałem się u lokalnego rolnika, który miał dwie krowy. Takie świeże mleko prosto od krowy jest zupełnie czym innym niż to z marketu. Różni się przede wszystkim zawartością tłuszczu i białka – zauważa lubinianin.

Fot. Archiwum prywatne

Warto dodać, że cały proces odbywał się w domowej kuchni Yogiego, najpierw w garnkach 5-litrowych, później w 10-cio i 15-litrowych, a na końcu w ogromnym 50-litrowym garze.

– Tuż po przywiezieniu mleka należało je przelać do garnków, podgrzać do odpowiedniej temperatury, dodać bakterie i podpuszczkę, żeby się to mleko ścięło. Później odbywał się cały proces technologiczny, czyli stanie, krojenie, mieszanie, mieszanie, mieszanie… – opisuje cykl lubiński serowar.

Sery Yogiego praktycznie gotowe są już tego samego dnia, w którym zostało przywiezione mleko. Jednak do spożycia nadają się najwcześniej po trzech dniach. W międzyczasie należy je jeszcze odwracać i solić. Ale podobno najlepiej smakują, gdy poleżą jeszcze przez tydzień lub dwa w lodówce. Wtedy wszystkie aromaty z ziół przechodzą w głąb sera, przez co ten staje się pyszny.

Fot. Archiwum prywatne

Tworzy, nie produkuje

Pan Mateusz, prócz serów, sprzedaje też inne wyroby mleczarskie, jak na przykład jogurty naturalne. Jak sam podkreśla, we wszystkich tych produktach jest tylko mleko, bakterie, podpuszczka i ewentualne dodatki, typu zioła czy owoce.

– Bardzo lubiana w takich serach twardych jest kozieradka, która ma posmak orzecha czy słonecznika. Daje ona naprawdę fajny smak. Ostatnio zacząłem też dodawać pistacje – mówi lubinianin, którego marzeniem jest posiadanie własnej dojrzewalni i produkcja serów dojrzewających 3, 5 albo i nawet 12 miesięcy.

Swoją serową pasję, która zaczęła się w 2016 roku, stara się regularnie rozwijać.

– Na pewno mam zdecydowanie większą wiedzę niż na początku. Ale też znacznie więcej kontaktów, bo należę chociażby do Stowarzyszenia Serowarów Farmerskich i Zagrodowych. Spotykamy się raz w roku we Wrocławiu, gdzie wymieniamy się doświadczeniami, są tam prowadzone też różne szkolenia. Ukończyłem też kurs serowarski u Sylwka Wańczyka w Wańczykówce, później zrobiłem jeszcze kilka innych kursów – wspomina.

Fot. Archiwum prywatne

Mateusz Dydniański jest absolwentem nieistniejącego już Technikum Rolniczego w Chróstniku. Wspomina, że kiedyś jego szkoła organizowała wyjazd do Francji, gdzie była możliwość odwiedzenia m.in. lokalnej serowarni, ale on na tę wycieczkę nie pojechał.

– Może to i dobrze. Jakbym wtedy to wszystko zobaczył, to teraz mógłbym się nie zainteresować tym tematem – uśmiecha się.

Na profilu facebookowym jego sklepu (który mieści się przy ul. Księcia Ludwika w Lubinie) można przeczytać, że tworzy, a nie produkuje sery.

– Produkcja kojarzy mi się raczej z dużymi firmami i taką masówką. A tu jest tworzenie, czyli wszystko musi przejść przez moje ręce, bo ja to wszystko robię sam – tłumaczy Yogi.

Fot. Archiwum prywatne

Najpierw były pszczoły

Co ciekawe, serowarstwo to nie pierwsze tak oryginalne zajęcie Mateusza Dydniańskiego. Wcześniej było nim pszczelarstwo, które w jego przypadku miało równie ciekawą genezę.

– Pszczoły też się tak dziwnie zaczęły, bo miałem praktykantkę na masażu, która przyniosła mi plaster miodu. Zaczęło mnie to mocno interesować, a że miałem wtedy kawałek pola, to postawiłem sobie dwa ule. Później było ich już dziesięć. Życie pszczół jest czymś niesamowitym. Gdybyśmy wszyscy byli poukładani jak te owady, to bylibyśmy cudowni – uważa.

– Teraz już nie mam miejsca i czasu na miody i pszczoły, bo serowarstwo trochę pochłania. Oddałem wszystko, co miałem innym początkującym pszczelarzom – dodaje.


POWIĄZANE ARTYKUŁY