50 lat żeńskiego szczypiorniaka: Historia Barbary Lewandowskiej cz.2

397

Wracamy do naszych wywiadów z okazji 50 lat istnienia żeńskiej sekcji piłki ręcznej w Lubinie. Przedstawiamy drugą z trzech części rozmowy z wychowanką MKS Zagłębia Lubin – Barbarą Lewandowską. Zapraszamy do lektury.

Świetna atmosfera i podtrzymywanie tradycji.

Barbara Lewandowska: Trener Jezierski z trenerem Sławomirem Ptakiem funkcjonował cały czas, także jakby ta piłka ręczna żeńska w Lubinie po trenerze Hawryszu i Krasińskim, wydaje mi się też opierała się na tych osobach. Wracając do koleżanek to Swietłana Straszko z tego co pamiętam przyszła do Zagłębia ze Śląska, bo jakiś dłuższy czas jej mąż Arek mieszkał na Śląsku. Później się przeprowadził do Lubina. Na treningi przychodziły z dziećmi. Latorośle świetnie się bawiły i utrzymywały kontakty. Widywało się często, a można to jednym słowem nazwać – rodzina.

Relacja zarząd – klub.

Barbara Lewandowska: Ja byłam młodą zawodniczką. Nie było kiedyś czegoś takiego, że juniorki, które wchodziły do pierwszego zespołu miały podpisywane kontrakty. Nasze pieniążki, które otrzymywałyśmy to tak zwane przejazdowe, natomiast bardzo często Zagłębie grało w pucharach i pamiętam takie sytuacje, że byłyśmy traktowane wtedy traktowane jak zawodniczki z kontraktami. Dostawałyśmy tak zwane kieszonkowe. Jeździłyśmy do Turcji czy do Francji i mogłyśmy sobie za te pieniążki coś tam kupić. Z Turcji wróciłyśmy wszystkie z kocami, cały zespół. Z Francji przyjechałyśmy z butami czy koszulkami i dresami. Tam był sklep jednej z najpopularniejszych firm sportowych, a w Polsce nie było to tak popularne i wyposażone. Jeśli chodzi o premie czy inne rzeczy to oczywiście dostawałyśmy. Pamiętam takie ważne rzeczy, jak na przykład podczas wyjazdów na Puchary to, to że nigdy nie jeździłyśmy same. Zawsze jeździli sponsorzy, osoby z zarządu i nie było czegoś takiego, że jechałyśmy same. Przykładowo mecz pucharowy w Turcji. Było daleko, a ze względów oszczędnościowych grałyśmy tam dwumecz. Pojechał wtedy cały sztab szkoleniowy, który karmił nas oliwkami. Na obiad czy kolację, więc miałyśmy ich po prostu w pewnym momencie dosyć. Znajdywali działacze jakieś wyjście z sytuacji. Nie było czegoś takiego, że był gorszy kontakt z nami. Dla mnie osobiście, taką ważną osobą, która nie była działaczem był pan Juziu. Spędzał z nami wszystkie treningi i mecze. Najwierniejszy kibic.

Kibice na dobre i na złe.

Barbara Lewandowska: Nawet na szczeblu juniorskim zawsze było sporo osób na trybunach. Zaczynało się na hali na Legnickiej. Kiedy były mecze mistrzowskie to boczne drzwi były otwarte, bo było tyle kibiców. Tutaj przy szatni, gdzie był magazynek, nasi stali kibice mieli swoje miejsca. Po jednej linii mieli blisko. Jak coś tam się nie udało na parkiecie to zawsze było poklepanie po plecach, że będzie dobrze. Była jedność, żadnych złośliwości. Pamiętam, kiedy przyjeżdżał Montex Lublin i grało się o najwyższe cele to rzeczywiście, czy u nas czy tam zawsze byli obecni kibice. Również pamiętam to grając w Piotrkowie. Często nie było tak, że mecz się kończył i wszyscy się rozchodzili. Wielu kibiców zostawało, aby porozmawiać, pogratulować czy pocieszyć po porażce.

Przypadkowa przygoda w Piotrkowie Trybunalskim.

Barbara Lewandowska: Do Piotrkowa trafiłam w zasadzie przez przypadek. Kiedy tutaj już było ciężko załapać się do pierwszego składu, a był bardzo silny, więc pomyślałam sobie, że świetnie byłoby trafić do zespołu, gdzie można by było się ograć. Poszłam na roczne wypożyczenie do Sokoła Żary. To była druga liga. Zaczęłyśmy tam grać. Po tym wypożyczeniu wykupiono mnie do tego klubu, więc poszłam na kolejny rok i wywalczyłyśmy awans do pierwszej ligi. Tam, grałam wszystkie mecze. Nie było minuty, w której nie grałam. Jedyną sześciotygodniową przerwę miałam spowodowaną złamaniem ręki. Tam też poznałam coś nowego. Jako osoba mająca medale mistrzostw Polski mogłam prowadzić, jako trener dzieci. Trenowałam młodych ludzi z czwartej i piątej klasy piłki ręcznej. Świetnie było to połączone. Jechałam sama na obóz, jako zawodniczka, a oprócz tego byli inni opiekunowie, a ja, jako trenerka jechałam z młodymi dziewczętami, które mogły patrzeć jak wygląda piłka ręczna seniorskim wydaniu. Po dwóch latach odbył się turniej w Żarach. Przyjechał trener Sanecki i tam spodobało mu się jak gram. To był okres, w którym byłyśmy z Żarami na meczu w Giżycku. Przyjechał trener z AWF Gdańsk na mecz i zaproponował, abym z koleżanką pojechała do Gdańska. Prowadziłyśmy rozmowy w kwestii gry i okazało się, że dostałam telefon w tym czasie od trenera Saneckiego z Piotrkowa, abym przeszła właśnie tam. W ostatniej chwili trafiłam do Piotrkowa.

Piotrków – ikona.

Barbara Lewandowska: Ten klub był dla mnie ikoną. Rzeczywiście olbrzymia historia, Ala Kopertowska, Beata Skóra czy Marzena Kubera. Naprawdę to było podobnie jak w Zagłębiu. Zespół z historią, duszą i rodziną! Nawet zawodniczki, które jakiś czas nie grały przychodziły na mecze. Była olbrzymia więź. Weszłam w podobny charakterem klimat. W Lubinie była Ela Szczepaniak. Była fantastycznym kapitanem i sercem. Taką osobą, iż kiedy działa się jakaś krzywda to wstawiała się za tą osobę i podobna sytuacja była w Piotrkowie. Tam była Ela Kopertowska, która zawsze była taką ikoną ciepła, spokoju i rodziny. Ona, jako kapitan reprezentowała nas, jako przedstawiciel. Wracając do zespołu Zagłębia to miałam takie bliskie relacje z paroma osobami. Oprócz tego, że wielkie wsparcie od Eli Szczepaniak, dla mnie bardzo istotnymi osobami były Ania Siekaniec, Ela Bogucka, Edyta Baczyńska, Ałła Sawczina, Renia Żukiel, która bardzo późno zaczęła grać w szczypiorniaka, Gabrysia Drzewiecka. Było się razem w zespole, ale także po za nim. Córka Eli, czy syn Ali to pamiętam ich jako małe dzieciaczki. Zawsze razem się bawiliśmy. To były bardzo bliskie relacje, podobnie jak w Piotrkowie.

Międzynarodowa przygoda.

Barbara Lewandowska: To przede wszystkim przygoda! Fantastyczna. Możliwość zwiedzenia, poznania wielu ludzi i możliwość spędzania wspólnie czasu. Często po kolacji wspólnie rozmawiałyśmy w pokojach. Rozmawiałyśmy dużo, także naprawdę pamięta, że uciekało się z pokoju do pokoju, aby trener nie widział i myślał, że wszystkie śpią. Nauczyłam się od tych dziewczyn bardzo wiele. W wieku, kiedy ja wchodziłam do pierwszego zespołu to było wielkie wyróżnienie. Wydaje mi się, że wychowanek zawsze miał trudniej, pod górkę. Jak się wyrwało z tego juniorskiego zespołu i weszło do tego pierwszego to było coś naprawdę bardzo istotnego i samo to, że dostałyśmy swój sprzęt, koszulkę, buty czy nakolanniki. Nie było tak jak w zespołach juniorskich, że wszystko same, albo poprzez szukanie sponsorów przez trenera. Pamiętam na meczu międzynarodowym w Turcji, że przyjechałyśmy samolotem, odbierane byłyśmy z lotniska i nie zapomnę tego, że podstawiony był stary jelczowaty autokar, który nie miał takich siedzeń jak autokar zagłębiowski z panem Rysiem Muchą. Z nikim innym nie chciałyśmy jeździć na mecze. Zasypiałyśmy i nie wiadomo kiedy, byłyśmy w Lubinie. Wracając do tej Turcji to byłyśmy załamane, jak weszłyśmy do tego autobusu. Była późna godzina i trzeba było jeszcze sporo kilometrów przejechać do hotelu. Wszystko nam się do tego siedzenia kleiło. Pamiętam naszych działaczy, którzy zaczęli reagować, aby w powrotnej drodze ten autobus był już zupełnie inny. Rzeczywiście tak było. Jak były mecze pucharowe to zawsze dostawało się takie suweniry. Bardzo było to miłe.

Ciąg dalszy wywiadu w kolejnym cyklu. Z Barbarą Lewandowską rozmawiał Mariusz Babicz.


POWIĄZANE ARTYKUŁY