Była pewna, że udało jej się pokonać potwora. Wraz z guzem wycięto jej kawałek języka, na nowo nauczyła się mówić, jeść, przełykać. Ale rak wrócił. Dziś jedyną szansą na wyleczenie jest terapia w zagranicznej klinice. – Myślałam, że sami damy radę zebrać pieniądze, ale te koszty nas przerosły. Proszę, pomóżcie! Chcę żyć dla moich córeczek, dla męża – apeluje 42-letnia Anna Wałowska-Brusiło, lubinianka zmagająca się z nowotworem języka.
Pogodna, uśmiechnięta i bardzo wygadana – tak w kilku słowach można przedstawić panią Anię po zaledwie kilku minutach rozmowy. By móc swobodnie rozmawiać, musiała wykonać milion ćwiczeń, włożyć w to ogrom pracy. Cztery lata temu, zupełnie przypadkiem, dowiedziała się, że ma raka języka. – Z medycznego punktu jest on uważany za bardzo złośliwy i źle rokujący, ponieważ jest nieprzewidywalny, atakuje nerwy, nie bardzo wiadomo jak tworzy przerzuty, do tego jest odporny na chemioterapię oraz bardzo słabo reagujący na zwykłą radioterapię fotonową. Do tego jest bardzo rzadki, przez co nie leży w zakresie zainteresowania firm farmaceutycznych – opowiada 42-letnia lubinianka.
Szybka diagnoza, szybka operacja, zaraz po niej druga. Cztery lata temu kobiecie wycięto fragment języka, na którym ulokowany był guz. Z jednej strony ulga, bo udało się usunąć cały guz, ale z drugiej ciężka praca. – Często nie zdajemy sobie sprawy, jak ważny jest język. Po operacji od nowa uczyłam się jeść i pić, aby się nie udławić, na nowo nauczyć się mówić. No co zrobię, lubię sobie pogadać – śmieje się pani Anna.
Ale w ubiegłym roku nowotwór powrócił. – Mój kochany mąż Rafał ciągle mi powtarza: „Nie martw się, najważniejsze, że jest jakaś możliwa opcja wyleczenia. A pieniądze się znajdą! Gorzej, gdybyśmy mieli pieniądze, a nie byłoby już żadnej opcji ratunku”. I ma stuprocentową rację! Ważne, że nie mam przerzutów na płuca, że mam taką opcję leczenia, w której pokładam całą moją nadzieję na dalsze życie już bez raka – podkreśla kobieta.
W Polsce nie ma szans na leczenie. Albo inaczej są takie, które być może zlikwidują guz, ale skażą lubiniankę na dalsze życie w cierpieniu. – Tutaj wielu lekarzy nic nie wie na temat nowotworu języka. Proponowano mi np typową radioterapię, a ta poparzy mi całą jamę ustną i spowoduje, że będę żyć, ale w cierpieniu. Albo po prostu usunięcie języka – mówi rozżalona.
Pomoc i szansę dla siebie kobieta samodzielnie znalazła w internecie. Udało jej się dotrzeć do innych osób, które walczą z tym nietypowym nowotworem. – Założyliśmy prywatną grupę w sieci, gdzie wymieniamy się doświadczeniami. Jest nas łącznie 40 osób. Właśnie dzięki jednej z pań wiemy, że są kliniki w Niemczech czy Austrii, gdzie mogą nam pomóc – tłumaczy 42-latka.
Początkowo pani Ania zbierała środki na leczenie w Niemczech – potrzebne było pół miliona złotych. Ale ostatnio okazało się, że klinika w Austrii jest gotowa jej pomóc. I to taniej. – Leczenie w Austrii to około 300 tys. zł, więc znacznie taniej. Będę tam poddana specjalnej radioterapii jonowej, która ma zniszczyć nowotwór, ale nie wywoła takich skutków ubocznych, jak leczenie w Polsce – wyjaśnia kobieta.
Dziś pani Ania zgromadziła około 120 tys. zł – 66 tys. na portalu pomagam.pl oraz z innych źródeł. Na facebooku prowadzone są też licytacje, gdzie można wystawić lub kupić fanty i w ten sposób pomóc lubiniance. – Za dwa tygodnie mam jechać na konsultacje do kliniki w Austrii, wtedy muszę już wpłacić połowę kwoty, a drugą połową niedługo później, aby móc zacząć leczenie. Brakuje mi jeszcze bardzo dużo, stąd mój apel, moja prośba – pomóżcie, tak bardzo chcę żyć! – kończy pani Ania.
Fot. archiwum rodzinne pani Anny