Anna ukrywa twarz w dłoniach, gdy pytamy ją o ostatni obraz, jaki ma w pamięci ze swojej ukochanej Ukrainy. Przed wojną uciekła razem z 13-letnią córką. Mila nie chce wyjść z pokoju, wciąż płacze. Łez nie kryje też 60-letnia Maria z Charkowa, miasta, które zostało zbombardowane. Nie ma tam już jej domu, kobieta nie ma dokąd wracać… To tylko nieliczne historie, jakie usłyszeliśmy od Ukraińców, którzy znaleźli schronienie w Lubinie. – Dziękujemy wam za to, co dla nas robicie. Za ten dach nad głową, za ciepły posiłek i to co najważniejsze – poczucie bezpieczeństwa.
W budynku po Domu Seniora „Szarotka” przy ulicy Sybiraków telewizor z ukraińskim kanałem informacyjnym włączony jest niemal non stop. To pomieszczenie pełni rolę świetlicy: tam spotykają się jego mieszkańcy, jedzą wspólnie posiłki, śledzą losy swojej stolicy. Kiedy na ekranie telewizora pojawia się ich prezydent Wołodymyr Zełenski, wszyscy milką. Każda nowa informacja z kraju, jest dziś dla nich na wagę złota. – Mamy tu ukraińską telewizję, mamy też darmowy internet. Dzięki Bogu! Mam dzięki temu kontakt z synami, którzy zostali na froncie – mówi pani Maria.
Kobieta nie zgadza się na zdjęcia, nie chce też wystąpić przed kamerą. Boi się, że jeśli powie coś niewłaściwego, jej synów spotkają jakieś przykre konsekwencje. Nie chcemy jej ranić, nie pytamy o Putina. Pytamy o nią: co czuje, czy ma jakieś plany…
– Ja nie mam do czego wracać – kobieta zawiesza głos. – Kiedy zaczęli bombardować Charków, wiedziałam, że muszę uciekać. Ostatni obraz, jaki pamiętam, to wielki chaos. Bardzo długo szukałam taksówki, nikt nie chciał już kursować, kierowcy bali się, że nie dojadą. W podróży byłam ponad dwie doby – 24 godziny jechałam do Lwowa, tyle samo z Lwowa do Przemyśla i później jeszcze podróż przez Polskę. Ktoś zapytał czy mam dokąd jechać, nie miałam. Nie wiedziałam gdzie jadę, co mnie czeka… Pobyt tutaj, to jak wygrana na loterii. Ciepły, czysty pokój, życzliwość ludzi, jedzenie, pomoc. Na Ukrainie byłam już na emeryturze, ale tutaj chcę pracować, by podziękować za dobro, jakie mnie spotkało – podkreśla.
Kiedy czekamy na rozmowę z 43-letnią Anną, do sali wchodzi 9-letnia Diana. Ubrana na galowo. Biała bluzka, czarno-biała sukienka, włosy zaplecione w warkocz. W podzięce chciałaby zagrać coś na pianinie. Kiedy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki ukraińskiej pieśni, starsza pani ukradkiem ociera łzy… – Tak bardzo martwimy się o naszych – mówi cicho.
Krótki utwór zagrała też 10-letnia Liza. W ten sposób chcą podziękować za pomoc, której doświadczyły w Lubinie.
– Bo nikt z nas, po przekroczeniu granicy z Polską, nie wiedział, co go czeka. Z Dniepropietrowska jechałam tutaj trzy doby. Moja 13-letnia córka Mila została w Białymstoku, dojechała do mnie wczoraj. Cały czas płacze, nie chce wyjść z pokoju – opowiada kobieta.
Jest sama, nie ma męża. Ale bardzo boi się o brata, który został w kraju. Pytamy co pamięta, jaki obraz został jej w głowie, gdy wybuchła wojna. Zaczyna płakać, przeprasza, że to zbyt duży stres…
Po chwili ociera twarz, bierze oddech i dodaje: – Nie wiem co dalej, czy zostanę, czy wrócę. Nie wiem czy będziemy miały gdzie wracać. Ale zawsze będziemy wdzięczne za to ciepłe przyjęcie – podkreśla.
Dwie siostry: Alona i Ola przyjechały wraz z dziećmi z Żytomierza. Pierwsza ma dwoje dzieci, pracowała w nieruchomościach. Druga ma jedno dziecko, jest grafikiem komputerowym. – Słyszałyśmy samoloty, jakieś wybuchy. Ale kiedy zbombardowano porodówkę, wiedziałyśmy, że nie ma na co czekać: pora uciekać, naszym obowiązkiem jest ochrona życia naszych dzieci – opowiadają. – Mama została na Ukrainie, nie chciała wyjeżdżać. Nasi mężowie nie mogli… – dodaje Ola.
Pytamy czy myślą o przyszłości, czy zastanawiają się co dalej? – Nasz dom jest na Ukrainie, to nasza ojczyzna, chcemy tam wrócić. Do mamy, do mężów, niech to wszystko się już skończy – dodają cicho i – tak jak inni ich rodacy – chcą za naszym pośrednictwem podziękować za okazane im serce. – Polska bardzo nam pomaga, Lubin nam pomaga – przyznają siostry.
W drugiej placówce, która stała się domem dla uchodźców z Ukrainy, w byłym żłobku przy ulicy Jastrzębiej, atmosfera jest bardziej radosna. Można rzec, że ten budynek idealnie nadaje się dla osób, które tam trafiły. Jest kolorowo, na ścianach Smerfy i Kubuś Puchatek, a wokół cała gromada dzieci. Do tej placówki trafiło wiele mam z malutkimi dziećmi, niektóre z gromadą 4, 5-osobową. Pod swoją opieką mają nie tylko własne dzieci, uciekając, zabrały ze sobą dzieci brata czy młodsze rodzeństwo.
Vala i Nastia to szwagierki. Śmieją się kiedy słyszą, że żona brata to po polsku „szwagierka”. Powtarzają to słowo na głos kilka razy. Po ukraińsku szwagierka to „nevistka”. Ale radość jest chwilowa. Mimo że wojna nie dotarła jeszcze do ich miasta, zdecydowały się uciekać. We trzy, bo towarzyszy im jeszcze siostra Vali. Trzy kobiety i siedmioro dzieci w różnym wieku.
– Podróż tutaj zajęła nam kilka dni. Najpierw 26 godzin do Lwowa, potem 16 do granicy z Polską – wspomina Vala. – Nie wiedziałyśmy, co z nami będzie, gdzie trafimy, co czeka nas w Polsce. Nam nikt nie powiedział, że tutaj Polacy otoczą nas taką opieką. Że coś będzie za darmo? Nikt nawet na to nie liczył. Mamy tu dobrze, „mamy ciepleńko” – uśmiechają się kobiety.
22-letnia Jana i 24-letnia Angelika też są siostrami. Starsza z nich tuli w ramionach 5-miesięczną Emilię, obok na kanapie siedzi 5-letnia Zlata. Mimo, że próbujemy ją rozbawić, jest bardzo smutna. Nawet do zdjęcia chowa twarz w ramionach mamy.
Dziewczyny uciekły do Polski razem ze swoją mamą Tanią. Kobieta musiała zostawić w Ukrainie męża, podobnie jak Angelika. Jana ma chłopaka, chciała wyjechać z nim do pracy do Czech. Wcześniej przez chwilę pracowała w Polsce, ale wróciła do ojczyzny, by załatwić formalności i rozpocząć z ukochanym nowe życie w Czechach. Nie zdążyła. – Musiałam uciekać z mamą, siostrą i jej dziećmi. Nie wiemy co dalej będzie…. – kończy Jana. Ubierają z siostrą ciepłe kurtki i idą do pobliskiej Szkoły Podstawowej nr 9 na obiad. Dla mamy i maluchów wezmą na wynos. Dziś, jutro i nie wiadomo jeszcze jak długo…. Bo nikt nie wie, kiedy skończy się ta wojna.
Fot. BM