– Ewidentnie u nas między blokami wyrzucane są resztki jedzenia. Jest duży nieporządek pod oknami – zauważa pani Justyna z ulicy Grabowej, która zadzwoniła do naszej redakcji po niedawnym artykule dotyczącym zatruć u psów. Historia jej 11-letniej suczki Lucy jest niestety historią bez happy endu…

Za rękę nikt nikogo nie złapał, więc można jedynie snuć przypuszczenia, czy mamy tu do czynienia z celowym działaniem, czy może ze zwykłym ludzkim niechlujstwem. Wiadomo jednak, że w ostatnim czasie zatruć u psów jest coraz więcej, co sygnalizują sami właściciele czworonogów oraz weterynarze. Kokosance, czyli pięciomiesięcznej suczce rasy sznaucer, z żołądkowych rewolucji udało się wyjść obronną ręką (a raczej łapą), w czym duża zasługa lekarzy. Mniej szczęścia miała natomiast 11-letniej Lucy, która przez trzy tygodnie walczyła o życie. Pies nigdy wcześniej nie miał większych problemów ze zdrowiem.
– To był dzień przed Wszystkimi Świętymi. Lucy dostała mocnych drgawek, więc pojechaliśmy do swojego weterynarza. Musiała przyjąć jakieś zastrzyki i antybiotyk, bo pani doktor podejrzewała u niej zapalenie płuc czy kaszel. Po prostu pies ziajał. Był przy tym apatyczny, nie dał się dotykać, nie jadł tak jak trzeba. Jakby nieswój. A w niedzielę dostał już potężnej padaczki – opisuje pani Justyna, właścicielka suczki rasy maltańczyk.
Chcąc jak najszybciej pomóc swojemu pupilowi, właściciele pojechali z nim na pogotowie weterynaryjne do Polkowic. Suczce ponownie zaaplikowano serię zastrzyków, mających na celu złagodzenie objawów. Nikt nie potrafił jednak postawić jednoznacznej diagnozy.

– Zaczęła kaszleć z takim przenikliwym piskiem, jękiem. Nie wiadomo było dokładnie, co jej jest. Cały czas drżała, miała drgawki, była niespokojna i oczy miała wytrzeszczone. Dostała wysokiej temperatury, więc podejrzewano u niej różne rzeczy, nawet kleszcza czy udar. Połowa jej ciała została sparaliżowana. Nie wstawała długi czas. Wstała dopiero po 24 godzinach, ale nie chodziła prosto, tylko po prostu zsuwała się z nóg. Po dwóch dniach zaczęła trochę chodzić w kółko. Zaczęła odzyskiwać świadomość, ale ciało wciąż było bezwładne – kontynuuje mieszkanka ul. Grabowej.
Kilka dni później podczas kolejnej kontroli u Lucy znów pojawiły się silne drgawki, a także wymioty. Badanie krwi wykazało, że najprawdopodobniej doszło do zatrucia. Pies dostał kolejne zastrzyki oraz leki na wątrobę. To dało poprawę, ale tylko na kilka dni.
– Po dłuższym czasie zaczęła nawet wychodzić na dwór, załatwiać się, nawet dostała apetytu. Był to efekt podania silnych sterydów, i to podwójnej dawki. Niestety niespełna tydzień później ataki znów wróciły. Dostała też paraliżu, a po kilku dniach Lucy już nie wstała. Musieliśmy ją uśpić – wspomina pani Justyna.
Lubinianka nie wie dokładnie, czym zatruł się jej pies. Uważa, że nie musiał on nawet niczego zjadać, a jedynie polizać jakąś trującą substancję.
– Chcę też zwrócić uwagę, żeby ludzie nie wyrzucali resztek jedzenia na trawniki pod oknami czy na ulice, ale do śmietników – apeluje właścicielka czworonoga.
W komentarzach na Facebooku pod ostatnim artykułem o zatruciach u psów nielicznie pojawiały się głosy sugerujące, że właściciele psów mają to na co zasłużyli. Osobom wyrażającym podobne opinie chodziło o niesprzątanie po swoich pupilach. Takie zdanie wyraził też jeden z naszych Czytelników, który zadzwonił do nas w tej sprawie.
– Oczywiście nie popieram trucia zwierząt, ale staram się zrozumieć motywacje osób, które wysypują trutki na szczury czy inne trucizny na ulice. Sam codziennie widzę, jak ludzie nie sprzątają po swoich zwierzętach. Trawniki przy blokach, gdzie mieszkam, są pełne odchodów, do tego stopnia, że trudno w nie nie wdepnąć. Mało kto sprząta, a policja w ogóle się tym nie zajmuje. Kiedyś nawet zwróciłem uwagę jednej osobie, żeby posprzątała po swoim psie. Odpowiedziała mi, że nie ma ze sobą woreczka na kupy i odeszła jakby nic się nie stało. Nie dziwie się więc, że niektórym mogą puszczać nerwy… – zauważa mieszkaniec Lubina.