Smak dzieciństwa. Wysokie

20

Chciałbym ocalić od zapomnienia swoje dzieciństwo i młodość. Lata pięknej beztroski, lata cudownych marzeń i przepięknych przeżyć, które z wiekiem stają się w naszym mniemaniu latami wręcz bez skazy. Idealizujemy w swojej pamięci ten okres, gdy jesteśmy piękni i młodzi, a życie wydaje się nam bezkresną i nieokiełznaną czasoprzestrzenią!

Myślę, że dorosły, taki bardzo dorosły człowiek, który nie ma podobnych wspomnień w swojej pamięci, i nie przechowuje ich jak największego, najcenniejszego skarbu, musi być człowiekiem bardzo, bardzo smutnym, godnym największego politowania.

Do mojego ukochanego świata, do mojej rodzinnej wsi prowadziła jedna utwardzona droga, kostka później zalana asfaltem. To była jedyna łączność ze światem, z pociągiem, autobusem, kościołem i cerkwią, około dwa kilometry, które musiał pokonać każdy, kto pragnął tutaj przybyć lub stąd wyjechać.

Była to więc „zabita dechami”, malutka – bo licząca niewiele, ponad dwadzieścia gospodarstw – malowniczo położona wioseczka. Do dziś mogę wymienić z imienia i nazwiska niemal wszystkich jej mieszkańców. Z każdej strony otaczały ją przepiękne lasy, otulały mniejsze lub większe pagórki, malownicze łąki i pola uprawne poprzecinane wstęgami polnych dróżek.

Wszędzie dookoła zieleń, mnóstwo zieleni i sady pięknie wiosną kwitnące, a jesienią wypełnione po brzegi owocami, natomiast w czasie srogich zim królowały tu wszechobecna biel i dymy płynące ku niebu z kominów chat.

Smaku pieczonych w ogniskach ziemniaków, widoku krów na pastwiskach, zapachu świeżego siana czy wreszcie wspaniałej atmosfery podczas wszelkich sąsiedzkich spotkań nie jestem w stanie zapomnieć. Co więcej, wraz z upływem lat „czuję” tamten świat coraz bardziej.

W samym środku tej, jakby wprost dla malarza stworzonej osady, znajdował się stary park, a w tym parku bajeczny staw i woda bez przerwy, zimą i latem, wiosną i jesienią tryskająca z podziemi. Woda, której królewski smak mam do dzisiaj w moich ustach, to smak mojego dzieciństwa.

To tutaj, w tym przecudnym miejscu, spotkali się moi rodzice, chociaż ojciec urodził się w okolicach Nowego Sącza, a matka Piotrkowa Trybunalskiego. Ojca przygnała „Akcja Wisła”, a mamę poszukiwania przez jej ojca, a mojego dziadka, chleba dla swoich dzieci. Owocem ich wielkiej miłości, owocem który przyszedł na świat osiemnaście lat po zakończeniu drugiej wojny światowej, byłem właśnie ja.

Poniemiecka miejscowość stała się domem dla dwóch narodów. Łemków i Polaków. I jedni i drudzy, mimo wielkich różnic kulturowo-światopoglądowych, stali się tutaj prawdziwymi sąsiadami, żyli w zgodzie, wzajemnie sobie pomagali w pracach polowych i wspólnie organizowali sobie czas wolny (stworzyli drużyny piłki nożnej i tenisa stołowego, grali w siatkówkę, a zimą na zamarzniętym stawie w hokeja, organizowali zabawy taneczne, prężnie działało też koło gospodyń), a ja osobiście mogę się czuć trochę symbolem tego pojednania.

Z tej typowo rolniczej, chłopskiej wsi, leżącej gdzieś na końcu Polski Ludowej, z chłopskiej zagrody wyrósł w latach siedemdziesiątych, co było ewenementem na całą bliższą i dalszą okolicę, absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, do dzisiaj znana postać w KGHM-ie. Tutaj wychowało się też, w tamtych trudnych czasach, wielu przyszłych nauczycieli i innych cenionych w swoich dziedzinach fachowców, ale przede wszystkim wyrosło wielu wspaniałych rolników.

To tutaj już od dziecka uczyłem się szacunku do ludzi, do ciężkiej, trwającej od świtu do zmroku pracy na roli, do każdej pracy, tutaj poznawałem historię, nie tylko z zakłamanych wówczas podręczników szkolnych, ale i z ust starszych mieszkańców wsi, tutaj także pokochałem sport, a przede wszystkim nauczyłem się kochać ludzi i Pana Boga! To stąd wyruszyłem w świat.

Wyrwany z tego tak poukładanego, pięknego światka mojej ukochanej rodzinnej wsi musiałem stawić czoła wielkiemu światu. Najpierw służąc w wojsku, a następnie, po założeniu rodziny, pracując, mieszkając i żyjąc w mieście. I chociaż od miejsca, w którym przeżyłem swoje dzieciństwo i młodość dzieli mnie dzisiaj niespełna dwadzieścia kilometrów, to faktycznie jest to odległość nieskończona, niemożliwa do przebycia. Bo dzisiaj już nie ma mojej ukochanej Wysokiej, chociaż fizycznie istnieje nadal i to dużo większa, dużo bogatsza i dostojniejsza.

Do miasta, mimo iż mieszkam tu ponad dwadzieścia lat, nie przywykłem nigdy i jestem przekonany, że nigdy nie przywyknę. Nie jestem tutaj u siebie. Brak pól i łąk, brak ciszy i spokoju i ta ciągła pogoń za uciekającym życiem, którego przecież dogonić się nie da. To nie jest mój świat.

Tęsknota za pracą na roli, za tamtą rodziną, za sztuczną żmiją, którą wymyślił mój wujek, a która bawiła całą okolicę przez dobrych kilka lat, za tamtymi kolegami, za sąsiadami, za pięknem przyrody wreszcie, tej dawnej nieskażonej i niezniszczonej, za jabłkami i śliwkami jedzonymi prosto z drzew, za mlekiem pitym prosto od krowy, za potem wylewanym podczas żniw, za walką o każdy kłos zboża, o każdą wiązkę siana, każdy ziemniak urodzony przez matkę Ziemię – nie przeminie we mnie nigdy.

Do końca mych dni zachowam w swoim sercu to najpiękniejsze dla mnie miejsce na Ziemi i tych ówczesnych ludzi, całe tamto życie. Tamte lata, które mimo iż upłynęły mi w czasach „komuny”, w czasach bez samochodów, komputerów, internetu, komórek, marketów, kont w bankach i telewizorów plazmowych wiszących na ścianach – uważam nie tylko za piękniejsze, ale też za bardziej wartościowe dla rozwoju młodego człowieka niż te dzisiejsze.

W mojej rodzinnej wsi żyła jedna wielka rodzina, czy ktoś może dzisiaj tak powiedzieć o swojej miejscowości? Jestem szczęśliwy, że byłem jej cząsteczką.

Tym skromnym opowiadaniem chciałbym serdecznie podziękować wszystkim dawnym mieszkańcom, dawnej miejscowości Wysokie w gminie Rudna za swoje szczęśliwe lata jakie wśród Was spędziłem.

z poważaniem


POWIĄZANE ARTYKUŁY