Poruszająca historia nastolatki znów w kinach

143

– Historia nastolatki, która musi wyjechać za granicę, żeby przywieźć ciało tragicznie zmarłego ojca, została zainspirowana autentycznymi wydarzeniami. Bardzo mnie to poruszyło – mówi w wywiadzie z dziennikarzem TuWrocław.com Piotr Domalewski, reżyser filmu „Jak najdalej stąd”, który od dzisiaj, 13 lutego, ponownie można oglądać w Kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu, a od 19 lutego również w kinie Muza w Lubinie.

„Jak najdalej stąd”

Michał Hernes, TuWrocław.com: Cieszę się, że „Jak najdalej stąd” nie jest filmem, który sprawił, że z wielkim smutkiem wyszedłem z sali kinowej.

Piotr Domalewski: Mówiąc szczerze, również nie lubię tego jako widz i nie chcę serwować czegoś takiego widzom moich filmów.

Odnoszę wrażenie, że są filmowcy, którzy wychodzą z założenia, że łatwiej zrobić bardzo dobry albo wybitny film, który ma zakończenie smutne, a nie optymistyczne.

Też tak uważam. Nie wiem, z czego to wynika, ale być może tak jest łatwiej – dół, do końca i w ogóle „nara”. Proszę tego nie zapisywać, to wypowiedź mistrza języka polskiego [śmiech].

Wolę jednak to zacytować, bo to zdanie pokazuje pański talent do żonglowania językiem potocznym czy też ulicznym slangiem i pańskie ucho do dialogów. Widać to w filmie „Jak najdalej stąd”.  

To śmieszne, bo wcześniej się nad tym nie zastanawiałem. Z powodu pandemii trochę czekaliśmy na premierę „Jak najdalej stąd”, która początkowo była zaplanowana na wiosnę. Obejrzawszy ten film z półrocznym odstępem, zobaczyłem, że moi bohaterowie rzeczywiście mają swój sposób komunikacji, i to niezależnie od tego czy mówią po polsku czy po angielsku. Nie wiem, na czym polega ta dynamika. Może wzięło się to stąd, że w moich stronach ludzie tak ze sobą rozmawiają?

Czy nagrywa pan rozmowy innych i robi notatki?

Najgorsze jest to, że wszystko to zapamiętuję. To ciężkie brzemię. Odnoszę wrażenie, że dobre pomysły zostają w pamięci, a złe z niej ulatują.

Czy nasłuchał się pan dużo rozmów Polaków, mieszkających w Wielkiej Brytanii?

Tak, mój brat pracował tam na budowie, w różnych dziwnych miejscach. Ja miałem natomiast przyjemność pracować w Polsce w tartaku. To była potworna i wyczerpująca praca.

Czy zdarzyły się w jej trakcie jakieś tragiczne wypadki?

Na szczęście nie, ale to także jest niebezpieczny zawód. Jeśli chodzi o wypadek z „Jak najdalej stąd”, zastanawialiśmy się nad pokazaniem w filmie autentycznym zdjęć lub nagrań pokazujących, jak przewracają się kontenery. Okazało się, że musielibyśmy zrobić to sami, a spadające kontenery to wyzwanie na miarę hollywoodzkiej produkcji. Zresztą spadają nagminnie, choć nie zawsze na człowieka. 

W „Jak najdalej stąd” pokazał pan bezradność ludzi wobec systemu. W Irlandii ma marne szanse, by z nim wygrać.

Irlandzki bohater mówi w moim filmie, że sam by z nimi nie walczył, chociaż jest stamtąd. To duża, finansowo-administracyjna machina, która nie ma twarzy. Chyba najlepiej pokazał to Ken Loach w „Ja, Daniel Blake”. Przypomniało mi się, że gdy chciałem się zapisać na siłownię, okazało się, że nie miałem z kim porozmawiać. To była firma bez właściciela, bez twarzy. Pracujący w niej ludzie nie mieli pojęcia, kto nad nimi stoi. To znak naszych czasów. W tej strukturze trudno się odnaleźć, a co dopiero z niej wyzwolić.

W swoim nowym filmie opowiedział pan historię nie robotnika, tylko młodej dziewczyny.

Historia nastolatki, która musi wyjechać za granicę, żeby przywieźć ciało tragicznie zmarłego ojca, została zainspirowana autentycznymi wydarzeniami. Bardzo mnie to poruszyło. Chciałem zrobić film nie o konkretnych ludziach, tylko o poszukiwaniu relacji z rodzicem, którego już nie ma. W trakcie jednego z wywiadów olśniło mnie, że bohaterka nie robi tego sama, tylko z widzem –  widz razem z nią, ze skrawków, buduje sobie postać ojca i wyrabia sobie zdanie o nim. Lubię, gdy bohater przeżywa wszystko w środku i nie mówi o tym. Dlatego uwielbiam film „Manchester by the Sea” Kennetha Lonergana, w którym kompletnie nie mamy dostępu do głównego bohatera. Wiemy, że konfrontuje się z traumą, którą trudno sobie wyobrazić, ale musimy za niego przeżywać te emocje jako widzowie. Z podobnych przyczyn lubię „Debiutantów” Mike’a Mills’a. Postać, w którą wcielił się Ewan McGregor, także spotkała jakaś tragedia. Jest uwrażliwiony na rzeczywistość, ale nie eksponuje swoich emocji. Uwielbiam również film „Locke” z Tomem Hardym. Oglądałem go ostatnio, zachwycając się nad maestrią tego niebywałego scenariusza. Zachwycił mnie ten obecny w tle „beton”, ta metafora i niezwykłe wyczucie emocji. Lubię takie kino.

W takim kinie ważni są aktorzy, dlatego w filmie „Jak najdalej stąd” wiele zależało od tego, czy aktorka udźwignie główną rolę.

Nie powiem, żeby to było proste. Arek Jakubik mówił, że gdy grał sceny z Zofią, to już wiedział, że jest dobrze, ale nie zdawał sobie sprawy, jaką ona ma siłę na ekranie. Zobaczył to dopiero w trakcie oglądania filmu. Powiedział, że było z mojej strony hazardowym zagraniem zaangażowanie do takiego filmu osoby, która nie ma żadnego doświadczenia aktorskiego. Zapytał mnie, skąd wiedziałem, że to właściwy wybór. Nie wiem. Po prostu czułem, że jest właściwą osobą.  

Sama przyszła na casting?

Tak i przeszła jego pięć etapów, w tym zdjęć próbnych. To musiało być dla niej katorga, ale wyszła z niej obronną ręką. Dalej się nad tym zastanawiam i dopiero z perspektywy czasu zaczyna do mnie docierać, jak do tego doszło. Zofia ma w sobie niezwykły hart ducha i pracowitość. Nie boi się wyzwań – sama je sobie stawia. Odnoszę wrażenie, że ma nieograniczony potencjał, jeśli chodzi o wyzwania, z którymi może się zmierzyć. Jako reżyser musiałem jej, oczywiście, poświęcić dużo uwagi. To wymagało sporo pracy, ale mam wrażenie, że tylko z nią by się to udało. Kiedy ostatnio z nią rozmawiałem, powiedziała, że miała szczęście, że wygrała ten casting. Odparłem, że to nie było szczęście.

Jak to się stało, że zdecydowała się wziąć udział w tym castingu?

To świetna i bardzo zabawna anegdota. Zofia dostała ze swojej agencji mejle o dwóch castingach. Drugi był do slapstickowej komedii. Przychodząc na nasz casting, myślała, że chodzi o komedię. Dziwiła się, że odgrywana przez nią scena nie jest zabawna, a ja wymagałem od niej, żeby była mniej dowcipna i bardziej ostra. Dopiero gdy wróciła do domu, tknęło ją, że jak na komedię romantyczną ta scena była bardzo dziwna. Przejrzała uważnie mejle i w tym momencie uświadomiła sobie, w którym castingu wzięła udział. Od tego się zaczęło.

Faktycznie bez niej ten film mógłby się nie udać.

Tak to już jest z filmami, które są całkowicie oparte na bohaterze. Dlatego podkreślam, jakim to było z mojej strony dużym ryzykiem, ale mówiąc szczerze, wtedy tak o tym nie myślałem.

Jak wielkim wyzwaniem było napisać tę bohaterkę?

To postać, która ma w sobie coś z każdej z moich czterech sióstr. Obserwowałem je przez całe moje życie, miałem więc naprawdę dobrą bazę do tego, żeby stworzyć silną kobiecą bohaterkę. U nas w domu kobiety dominowały liczebnie. Postać z filmu mówi jak jedna z moich sióstr, reaguje jak druga, pali papierosy jak trzecia i pije jak czwarta.

Na kim wzorował się pan, tworząc postaci Polaków pracujących w Wielkiej Brytanii?

Staram się zawsze słuchać innych i szukam odpowiednich miejsc. Będąc w San Sebastian, przed odjazdem na lotnisko postanowiłem pójść na kawę, ale nie chciałem siedzieć w żadnej z drogich restauracji. W końcu znalazłem mały barek, w którym siedzieli robotnicy, którzy na co dzień robią elewacje. Było tam też dwóch Polaków. Ciekawią mnie tacy ludzie i w takich miejscach dużo się dzieje. To dla mnie bardziej inspirujące niż grupa hipsterów, którzy siedzą z rozłożonymi Macami i patrzą w swoje telefony. Pewnie z ich historii można by zbudować dramaturgię, bazując chociażby braku komunikacji, ale wolę mieć do czynienia z ludźmi, którzy o czymś rozmawiają.

Gdy odwiedzałem brata w różnych krajach, w których pracował, trafiłem do baraku podobnego do tego, w którym mieszkają bohaterowie mojego filmu. Mało tego, tę scenę kręciliśmy w hotelu pracowniczym w Warszawie, gdzie mieszkają robotnicy budowlani, tylko zza wschodniej granicy. Podobne widziałem pięć lat temu w Holandii i Szkocji.

Polacy za granicą nie mają łatwo.

Każdy, kto emigruje w celach ekonomicznych i by poprawić swoją egzystencję, nie ma łatwo. To jest trudne. Nikt tam na ciebie nie czeka. Jeśli już, to czekają na wykwalifikowanych pracowników, po których się dzwoni. Robię filmy o ludziach, którzy muszą się bić każdą złotówkę. Bardzo dużo rozmawialiśmy z pracownikami konsulatu Dublinie i były to pasjonujące rozmowy. Usłyszałem tam sporo historii i każda z nich pewnie nadawałaby się na film.

To prawda, łatwo nie jest, ale główna bohaterka „Jak najdalej stąd” nie została okradziona albo zgwałcona przez rodaków.

Lubię robić filmy o rzeczach leżących w mojej przestrzeni rzeczywistości. Mam nadzieję, że jest ona bardzo szeroka za sprawą tego, że mam dużo rodzeństwa i każdy z nich pracuje w zupełnie innej dziedzinie. Umożliwia mi to wgląd w przestrzenie, do których inaczej nie miałbym dostępu jako osoba od lat tkwiąca w środowisku artystycznym.

Nie lubię tabloidowego podejścia. Owszem, można zrobić film o facecie, który pokroił kobietę w chłodni w supermarkecie, zapakował ją w folię i sprzedawał ludziom jako łopatkę wieprzową. Na pewno taka historia gdzieś się kiedyś zdarzyła. Ludzie trzymali dzieci w beczkach, ale nie chcę robić o tym filmu. Nie wiem, o czym miałby traktować. Chyba o kompletnym zezwierzęceniu świata. Nie taka jest moja percepcja rzeczywistości. Wierzę, że jednak człowiek z natury jest dobry, a jeśli ludzie krzywdzą innych, to dlatego, że sami cierpią.

A nadzieja się przydaje.

Lubię, gdy widz z nią zostaje. Widać to – mam nadzieję – w „Cichej nocy” i w „Jak najdalej stąd” też. Bohaterka tego filmu wygrała, bo przetrwała to wszystko i jakoś sobie z tym poradziła.

Trudno było wymyślić, jak zakończy się ten film?

Mówiąc szczerze, bardzo szybko wymyślam zakończenia. Pracując nad filmem, muszę także mieć jego początek i wiedzieć, o czym on jest. W dzieciństwie czytałem początek książki i od razu sprawdzałem, jak się ona skończy. Dopiero potem brałem się za środek, żeby zobaczyć, jak do tego wszystkiego doszło.

Środek jest kluczowy.

Tak, ale gdy już się wie, do czego doprowadzi, można go bardzo precyzyjnie nawlec na te szpulki. Eksperymentuję z różnymi rzeczami i zobaczymy, w którą stronę to pójdzie. Póki co szykują się ciekawe wyzwania.

Chociażby serial „Sexify” dla Netflixa.

To jest coś z zupełnie innej beczki, ale wiąże się z tym wolność i radość z pisania czegoś kompletnie innego. Co prawda robię to trochę na zamówienie, ale ci bohaterowie mówią moimi dialogami i nie różnią się od postaci z moich filmów. To będzie niezła, brawurowa jazda.

Rozmawiał Michał Hernes/TuWrocław.com


POWIĄZANE ARTYKUŁY