Na wezwanie Lodowego Szczytu

2834

– To był szok! Niedowierzanie i euforia naraz: Jezu, jestem tutaj! Widoki po prostu obłędne: po jednej stronie Gruzja, po drugiej Rosja. Do tego Elbrus… I w tym wszystkim my – wyżej niż chmury! – tak lubinianka Beata Podgórska opisuje swoje wrażenia ze zdobycia drugiej pod względem wysokości góry w Kaukazie. Na szczycie Kazbeku stanęła ze swoim partnerem, Piotrem Fickiem. Dziś oboje zachęcają innych do spełniania marzeń – tak jak zrobili to oni.

Beata Podgórska i Piotr Ficek (fot. archiwum prywatne)

Beata Podgórska mieszka w Lubinie, pracuje w Zakładach Wzbogacania Rud KGHM. Gdy dwoje dzieci dorosło, uznała, że nadszedł czas na realizację jej pasji. Jedną z nich są góry, w których zdobywaniu towarzyszy jej pochodzący z podchojnowskich Zamienic Piotr Ficek. Po polskich szczytach przyszła pora na zagraniczne wyzwania. Jednym z nich był alpejski Punta Gnifetti – na wierzchołku tej mierzącej 4 554 metry nad poziomem morza góry stanęli w 2022 roku. Gdy zeszli na dół, szybko w głowach pojawił się kolejny plan…

Lodowy Szczyt wzywa

W sercu Gruzji od kilku tysięcy lat drzemie wulkan Mkinwarcweri – Lodowy Szczyt. Drugi pod względem wysokości szczyt Kaukazu (5 047 m n.p.m.) powszechnie znany jest jako Kazbek. Mniej powszechna jest wiedza, że ta nazwa upamiętnia gruzińskiego bohatera, generała Iwana Kazbeka, który nieco ponad sto lat temu walczył o wolność swojego kraju. Po upadku Gruzji, w 1922 roku, przybył do Polski i przez dziewięć kolejnych lat służył w Wojsku Polskim jako oficer kontraktowy. Zmarł w 1943 roku, a jego grób znajduje się na warszawskich Powązkach.

Kazbek staje się coraz popularniejszy wśród alpinistów. Zdobycie pięciotysięcznika samo w sobie jest nie lada wyczynem, ale wejście na ten konkretny szczyt jest osiągalne dla wielu osób. Potęgi gór nie należy jednak lekceważyć, o czym Beata i Piotr przekonali się na własnej skórze.

Oboje regularnie uprawiają wspinaczkę. On w dodatku jest nauczycielem wychowania fizycznego, ona trenuje fitness. Do zdobycia Kazbeku przygotowywali się nie tylko pod względem kondycyjnym, ale też wybrali doświadczonego organizatora wypraw górskich.

– To wymagająca rzecz i proszę mi wierzyć, że z marszu zrobić się tego nie da. Na pewno nie jest to wejście dla osób, które z reguły siedzą na kanapie – twierdzi Beata. – To było nasze marzenie, które postanowiliśmy spełnić, i uznaliśmy, że z naszym doświadczeniem jesteśmy w stanie to zrobić.

Piotr dotarł do sponsorów, którzy pomogli parze skompletować ekwipunek: potrzebne były specjalistyczne kurtki, spodnie, bielizna termoaktywna. I odpowiednie buty, o czym przekonał się na samym starcie: okazało się, że te, w których do tej pory zdobywał kolejne szczyty, na Kazbek nie wystarczają. A trzeba było mieć ich dwie pary.

– Musiałem wypożyczyć odpowiednie obuwie, bo przewodnicy nie puściliby mnie na szlak – mówi.

Ich wspólny górski bagaż ważył około 50 kilogramów. Wyruszyli z nim w drogę 21 lipca ubiegłego roku.

– Zaczęło się od aklimatyzacji. Weszliśmy do pierwszego obozu, na trzech tysiącach metrów, gdzie spaliśmy pod namiotami – opowiada Beata. – Kolejnym etapem było schronisko ze stacją meteorologiczną na wysokości 3 650 metrów.

I tu musieli stawić czoła pierwszemu, poważnemu wyzwaniu.

Góry nie wybaczają słabości

– Dopadła nas choroba wysokościowa – przyznaje lubinianka. – Organizm naprawdę mocno reaguje na obniżony poziom tlenu w powietrzu. Serce waliło jak młotem, było mi ciężko oddychać… Nigdy wcześniej czegoś takiego nie miałam. Dużo chodzę po górach i mam dobrą kondycję, ale tu poczułam ogromną różnicę. Idzie się bardzo wolno, trzeba powoli oddychać. Trzeba też bardzo dużo pić, a tymczasem na wysokości człowiek nie czuje ani głodu, ani pragnienia. Do tego picia i jedzenia po prostu się zmusza. Dodatkowo mój organizm zatrzymał wodę: bolała mnie głowa, byłam cała opuchnięta, wyglądałam… jak świnka Pepa – śmieje się Beata.

Piotr też musiał zapłacić swoją cenę.

– Dziesięć dni goiły mi się rany na ustach, które były skutkiem odwodnienia i intensywnego słońca. Po wyprawie dziąsła bolały mnie tak, że musiałem pić przez rurkę – wspomina. – Byliśmy praktycznie najstarsi w grupie i trzeba przyznać, że kondycyjnie słabsi. My po górach chodzimy wolno, a tam trafiliśmy na ekipę, która narzucała duże tempo. To byli amatorzy, ale młodsi od nas i ukierunkowani na szybką wspinaczkę. Różnica w wieku robi swoje, nie ma co ukrywać…

Reakcja organizmu nie była jedyną przeszkodą. Kazbek jest szczytem o umiarkowanej trudności wspinaczkowej, ale śmiałkom, którzy chcą na niego wejść, rzuca pod nogi kłody w postaci częstej złej pogody.

Co ja tu robię?!”

– Wątpliwości dopadły mnie w dzień, gdy ruszyliśmy z pierwszego obozu i szliśmy na te 3 700 metrów. Pół godziny przed dotarciem do schroniska zaczęło potwornie lać, przemokliśmy do suchej nitki – opowiada Piotr. – Mimo dodatniej temperatury ręce zmarzły mi na kość. Szliśmy w burzy, padał śnieg z deszczem, wiało… Sto metrów przed schroniskiem nie mogłem oddychać, bo wiatr dosłownie wpychał mi deszcz w usta. Chowałem się za skałą i wtedy pomyślałem: co ja tutaj robię?! Gdyby ktoś wtedy powiedział „wracamy”, to bym się z tego ucieszył. Po wejściu do schroniska potrzebowałem dwóch godzin, żeby dojść do siebie. Od wilgoci przestał działać mi telefon – opisuje.

Oboje pamiętają, że w całym schronisku były rozpalone tylko dwa małe piecyki, przy których siedzieli przewodnicy. Toaleta była jedna, więc niemal wszyscy wychodzili za potrzebą na zewnątrz. Zziębniętego Piotra wzięli pod opiekę polscy wolontariusze – ratownicy górscy z grupy Bezpieczny Kazbek, którzy sprawdzili, czy jego stan zdrowia pozwala mu kontynuować wspinaczkę. Pozwalał. Liderka wyprawy zwątpiła za to, czy Beata podoła wyzwaniu. Sugerowała jej nawet rezygnację z wyprawy.

– Odpowiedziałam, że ma mi dać szansę i nie eliminować mnie, bo ja swoim tempem wejdę. I okazało się, że na przełęczy pod szczytem nasza liderka była tuż koło nas. Brakowało nam do niej może z dziesięciu minut. Miałam ochotę powiedzieć: dzień dobry, a jednak jesteśmy – uśmiecha się alpinistka.

Droga na szczyt

Atak na szczyt Kazbeku przypuścili dopiero piątego dnia. Wchodzili w mokrych butach, bo nie mieli gdzie ich dokładnie wysuszyć. Przewodnicy kazali im owinąć nogi folią, a dodatkową warstwę folii włożyć w obuwie. Tak wyruszyli o 1.00 w nocy, po posiłku, ale zmęczeni – wcześniejsze trudy i emocje nie pozwalały zasnąć.

Pokonanie ostatniego etapu na wierzchołek Lodowego Szczytu zajęło im osiem godzin.

– Szesnaście kilometrów w obie strony. Po lodowcu… Na szczęście burza się skończyła i zrobiła się ładna pogoda. A i tak było cały czas bardzo zimno – temperatura odczuwalna to było wtedy około minus dziesięciu stopni – mówi Beata. – Końcówka była najbardziej stroma, ale najlepsza. Dostałam dosłownie skrzydeł u ramion. I na szczycie to był szok! Niedowierzanie i euforia naraz: Jezu, jestem tutaj! Widoki po prostu obłędne: po jednej stronie Gruzja, po drugiej Rosja. Do tego Elbrus… I w tym wszystkim my – wyżej niż chmury! Łezka wzruszenia? Oj była, była… – śmieje się.

Tych wspomnień nie zabierze nikt

Miesiące przygotowań, duże koszty, kilka dni wspinaczki, wysiłek i ból – wszystko po to, by spędzić piętnaście minut na szczycie. Naprawdę warto?

Beata: – Osoby, które nie chodzą po górach, nie zrozumieją tego. Nie można wytłumaczyć komuś, kto nie chodzi po górach, dlaczego my to robimy. To są wielkie emocje, adrenalina na maksa, poczucie wolności. Tam jest tak idealnie cicho, czasem tylko słychać, jak gdzieś lecą sobie kamyczki. Nie umiem tego lepiej opisać…

Piotr: – Ta wyprawa trwała dziesięć dni, ale wszystko, co tam przeżyłem, to zbiór wspomnień jak z kilku dobrych lat zwykłego życia. Ja w ogóle mam wrażenie, że w górach żyję podwójnie albo nawet potrójnie. To, co dzieje się tutaj, na dole, jest takie normalne, natomiast tam… Ten majestat, potęga, mistyka gór… Po czasie spędzonym w takich warunkach człowiek docenia to, co w życiu ma. Po zejściu z góry najskromniejszy pensjonat jest jak sześciogwiazdkowy hotel. Nabiera się pokory.

Beata: – Ten kryzys w czasie aklimatyzacji był naprawdę duży. Myślałam wtedy: co ja robię? Marznę, morduję się, choruję… I wydałam jeszcze na to mnóstwo pieniędzy. Mogłam za to lecieć na Hawaje! Teraz jednak cieszę się, że spełniłam swoje marzenie. Po tym wszystkim jestem z siebie naprawdę dumna, zwłaszcza że niewiele brakowało do tego, żebym została z tego wyeliminowana. Cieszę się, że tam byłam. Nie czuję się ani lepsza, ani gorsza niż przed tym wejściem. Czuję się spełniona.

Piotr: – W moim przypadku mental to 80 procent sukcesu. Jak mam coś w głowie, to mnie to doprowadzi do celu. I tak było w tym przypadku. Wszedłem tam mimo wszystkich trudności, bo ja po prostu chciałem tam być. Po powrocie było: nigdy więcej w życiu, nigdzie więcej nie idziemy! A już parę tygodni później zaczęło się myślenie, gdzie by się znowu wspiąć…

Fot. archiwum prywatne


Masz ciekawe hobby lub przeżyłeś coś wyjątkowego? A może znasz kogoś, kto robi nietuzinkowe rzeczy – dla siebie lub innych? Jeśli tak, to napisz nam o tym.

Każdy człowiek ma przynajmniej jedną ciekawą historię do opowiedzenia. A każda historia ma znaczenie! W nowym cyklu „Ludzie z pasją” pokażemy tych, którzy tworzą niepowtarzalne ścieżki życiowe. Chcemy to zrobić razem z Wami, abyście mogli podzielić się swoją opowieścią z całym światem. 


POWIĄZANE ARTYKUŁY