W niedzielnych wyborach uzupełniających do Rady Miejskiej o głos lubinian zabiegać będzie między innymi Tomasz Górzyński, syn wieloletniego radnego i przewodniczącego rady, Andrzeja Górzyńskiego. Nieuchronnie wśród opinii publicznej pojawiły się komentarze, że jego kandydatura jest próbą łatwego zwycięstwa opartego o dokonania ojca.
Ponieważ rodzinne więzi są tym, co Górzyńskiego juniora niewątpliwie różni od innych osób starających się o mandat, zapytaliśmy go o powody, dla których zdecydował się na rozpoczęcie kariery samorządowej. Czytelnikom pozostawiamy ocenę, na ile zasadne są głosy krytyczne.
Od kiedy pan czuje „powołanie” do pracy w charakterze samorządowca?
Mój ojciec zawsze wpajał nam, że w momencie gdy człowiek osiąga stabilizację życiową i finansową, powinien spłacić dług wobec swojego społeczeństwa. On sam był z Lubinem związany przez niemal całe życie – przyjechał tu jako młody chłopak, tu pracował, założył rodzinę, wykształcił dzieci i osiągnął wszystko, co stało się jego udziałem. W pewnym momencie uznał, że teraz on powinien coś dać miastu. Wiele razy rozmawialiśmy o tym, że – gdy przyjdzie czas, by on sam wycofał się z pracy – mógłbym go zastąpić. Wybór padł na mnie, bo z trójki jego synów mnie sprawy samorządu i polityki interesowały najbardziej. Życie zmieniło te plany, bo tato zachorował i nie zdołał stopniowo mnie w te sprawy zaangażować, tak jak zamierzał. Decyzji o udziale w wyborach nie podjąłem z dnia na dzień, jest ona odzwierciedleniem pewnego pomysłu, jaki mieliśmy wspólnie z tatą. Nie dane nam było niestety spędzić razem więcej czasu, by nie realizować niczego naprędce.
Pański ojciec cieszył się dużą popularnością i szacunkiem, jako działacz samorządowy miał olbrzymi dorobek. Nie boi się pan porównań?
Bardzo się boję i to jest dla mnie największe wyzwanie. Nie mam czystej karty, którą mogę od zera zapisywać wyłącznie swoimi osiągnięciami. Dlatego wydaje mi się, że ze wszystkich kandydatów mam najtrudniejsze zadanie, bo muszę pokonać poprzeczkę, którą ojciec postawił mi bardzo wysoko. On był człowiekiem bardzo szanowanym, otwartym, mającym zdecydowanie więcej przyjaciół niż ludzi mu nieprzychylnych. Potrafił wyrażać i realizować swoje pomysły, nie kierując się poglądami innych osób. Trudno jest „przeskoczyć” kogoś, kto był tak mocny w swoich wyborach życiowych. Mam jednak nadzieję, że kontynuując jego pomysły na samorząd i rozwój miasta uda mi się dodać coś od siebie tak, że za jakiś czas mieszkańcy uznają mnie za jego godnego następcę, a jednocześnie będę w stanie wyrobić sobie własną, nazwijmy to, markę.
Co pana zdaniem było największym sukcesem samorządowym Andrzeja Górzyńskiego?
Myślę, że wprowadził dużo spokoju do pracy rady miejskiej. Wiemy, jak burzliwe były niegdyś relacje między radą a osobami zarządzającymi miastem. To, że w czasie, gdy był przewodniczącym rady, udało mu się te relacje poprawić i zapewnić miastu możliwość rozwoju, jest chyba największym jego dokonaniem. Ojciec bardzo mocno wspierał prezydenta, ale w sytuacji, gdy miał inny punkt widzenia, potrafił go bronić, posługując się racjonalnymi argumentami. Konsekwentnie też popierał dobre idee. Miasto zawsze było dla niego nadrzędną wartością.
A z którymi pomysłami i poglądami ojca pan się nie zgadzał?
W rozmowach z nim często wymagałem, żeby mnie przekonał do swoich racji. Przy rodzinnych obiadach często rozmawialiśmy o sprawach miasta. Nie zawsze byliśmy zgodni, ale te dyskusje zawsze były oparte o rzeczowe argumenty. Jedną z tych rzeczy, do których mnie nie przekonał, było zniesienie dyżurów pełnionych przez Straż Miejską w szkołach. Ja byłem dumny z tego, że nasi strażnicy dbali o bezpieczeństwo naszych dzieci, wspomagani autorytetem munduru. Źle się stało, że w pewnym momencie Straż Miejska zaczęła być kojarzona tylko z fotoradarami i zasilaniem gminnego budżetu. Ale tak się stało, dlatego chyba dziś nie mam żalu, że ta formacja jest likwidowana. Jednak w czasie, gdy strażnicy byli obecni w szkołach, popierałem to ze wszystkich sił.
Czego pana zdaniem w Lubinie brakuje? Czego potrzebują mieszkańcy?
Ile osób zapytamy, tyle odpowiedzi dostaniemy, bo każdy ma inne potrzeby. Ale przeprowadziłem z lubinianami wiele rozmów, nie tylko w moim okręgu i są sprawy, o których mówili oni najczęściej. Jedną z nich jest strefa ekonomiczna. W Lubinie brakuje miejsc pracy dla kobiet, a ich obecne zarobki są bardzo niskie i niewspółmierne do zarobków mężczyzn i do zarobków w dużych miastach. Strefa mogłaby stanowić dla nich dobrą alternatywę. Mieszkańcom Małomic doskwiera mała liczba autobusów. Są też postulaty budowy tu kaplicy. W starszej części dzielnicy potrzebne są remonty dróg. Często padają pytania o miejsca rekreacji – lubinianie cieszą się z parku Wrocławskiego i zoo, teraz pytają o kolejne ścieżki rowerowe i Park Militarny. Szukają alternatyw dla rynku, którego nie mamy.
A czego brakuje panu jako mieszkańcowi tego miasta?
Tu oderwę się nieco od spraw bezpośrednio związanych z miejscem mojego wyboru – naszą przyszłością są dzieci. Ich rozwój i edukacją są kluczowe. Jeśli nie zainwestujemy w ich należyte wykształcenie, zawsze będziemy kręcili się w miejscu. Jako radny będę robił wszystko, by podnieść poziom szkolnictwa w Lubinie. Nie może być tak, że duże, zamożne miasto ma szkoły średnie, które w ogólnopolskich rankingach znajdują się na dalekich miejscach, które nie tworzy eksperymentalnych sposobów nauki, autorskich klas, nie sięga po e-edukację. Mam nawet pomysł, jak te innowacje częściowo sfinansować. Bycie radnym to nie praca, ale zaszczytna służba. Ja moją dietę będę przekazywał w całości na cele społeczne, na przykład fundusz stypendialny. Założę osobne konto i rozliczę się z każdej złotówki, jaką otrzymam od miasta. Gdyby wszyscy radni tak zrobili, moglibyśmy wesprzeć utalentowane dzieci z Lubina kwotą około pół miliona złotych rocznie. Do tego też będę ich namawiał.