LUBIN/KRAJ. Rośnie liczba nauczycieli na płatnych urlopach dla poratowania zdrowia. A to oznacza, że samorządy wydają coraz więcej – alarmuje „Gazeta Wyborcza”. Jak się okazuje problem dotyczy też Lubina. Rocznie na nauczycieli, którzy przebywają na urlopach, miasto musi wydawać aż 2 mln zł.
Jak wyjaśnia Andrzej Pudełko, który w lubińskim magistracie zajmuje się oświatą, urlopy na poratowanie zdrowia przysługują nauczycielom na pełnym etacie, którzy przepracowali co najmniej siedem lat. W ciągu swojej kariery mogą je wziąć trzy razy. I jak się okazuje, bardzo chętnie z tego przywileju korzystają.
– A my musimy płacić – potwierdza Andrzej Pudełko. – W Lubinie obecnie na takich urlopach przebywa około 40 nauczycieli, od przedszkoli po szkoły ponadgimnazjalne. Dla nas to duży koszt, bo średnie roczne wynagrodzenie pedagoga to około 40 tys. zł, co daje prawie 2 mln zł, które musimy wypłacać nauczycielom, choć tych fizycznie nie ma w szkołach – tłumaczy.
Kosztów jest jednak więcej. Kiedy pedagog przebywa na urlopie dla poratowania zdrowia, trzeba zapłacić nie tylko jemu, ale też innemu nauczycielowi, by ten prowadził lekcje w jego zastępstwie.
Dlatego, jak podaje „Gazeta”, samorządy od wielu lat wnioskują, by za urlopy dla poratowania zdrowia płacił ZUS, a o ich przydzieleniu zawsze decydowała komisja lekarska. Bo dziś – jak tłumaczą urzędnicy – wystarczy zwykłe skierowanie od lekarza rodzinnego, a to, jak wiadomo nietrudno.
Co więcej, bardzo często okazuje się, że w czasie tych urlopów belfrowie wyjeżdżają za granicę, by oficjalnie zmienić klimat i odpocząć, a w praktyce mają rok, by sobie dorobić. Często wybierają się też na roczny wypoczynek, bo obawiają się zwolnienia z pracy.





