Stara miłość nie rdzewieje, czyli o wielkiej pasji do motorów

2287

Niektóre z jego okazów liczą sobie już ponad 60 lat, a mimo to prezentują się tak, jakby dopiero co wyszły spod igły. To zasługa wielkiej cierpliwości i niebywałej precyzji, z jaką pan Józef Skoczylas oddaje się motoryzacyjnej pasji. Lubinianin w swojej bogatej kolekcji ma aż 18 takich perełek pochodzących z czasów PRL i wcale nie zamierza na tym poprzestawać.

Józef Skoczylas

W swojej piwnicy dysponuje aż trzema pomieszczeniami, gdzie z mozołem i wielką starannością nadaje nowe życie maszynom, które lata świetności mają już dawno za sobą. Bywa, że spędza tam nawet kilka godzin dziennie, a do domu wraca dopiero o godz. 3 czy 4 w nocy. Żona i dzieci pana Józefa przez lata zdążyli już do tego przywyknąć. Ta niecodzienna pasja narodziła się jeszcze, gdy był dzieckiem.

– Mieszkaliśmy na ul. Paderewskiego, kiedyś to była ul. Zawadzkiego. Typowe blokowisko z wielkiej płyty. W piwnicach takich bloków często były tzw. wózkownie, gdzie mieszkańcy mogli trzymać wózki. Tak też było i u nas, tyle tylko, że nasza wózkownia służyła bardziej jako warsztat. Nie mieliśmy stodoły, tak jak chłopaki na wiosce – wspomina pan Józef.

Wraz z kilkoma kolegami z podwórka regularnie schodził do wspomnianej wózkowni, gdzie całymi dniami „dłubali” przy motorze. Nie obyło się przy tym bez różnych przygód z sąsiadami, którym nie odpowiadał ciągły zapach smaru czy benzyny na klatce.

Jak sam podkreśla, jest totalnym samoukiem. Gdy rozpoczynał swoją przygodę z motoryzacją, nie było dostępu do Internetu. – Wtedy większość rzeczy robiło się na tak zwanego misia, czyli może „mi się uda”. Dwa tygodnie, a niekiedy nawet dwa miesiące pracy i dwie godziny jazdy. A jak nie było paliwa to i 20 minut musiało wystarczyć. Pamiętam jak dziś, to był pegaz, czyli romet ze zbiornikiem paliwa na bagażniku. Taki charakterystyczny „komarek” – mówi lubinianin.

Później przyszedł czas na szkołę średnią, studia i założenie własnej rodziny. Z realizowania swoich dziecięcych pasji pan Józef siłą rzeczy musiał zrezygnować. Nie oznacza to jednak, że o motorach zapomniał na dobre. Świat motoryzacji cały czas chodził mu po głowie i z wielką radością powrócił do niego 14 lat temu.

– 14 lat temu kupiłem sobie starą yamahę z 1993 roku po to tylko, żeby trochę pojeździć, ale więcej żeby dłubać. Mam swój garaż, więc teoretycznie można było takie rzeczy robić. Później przypadkowo dowiedziałem się, że ktoś ma starego „komarka”, więc go przytargałem i też się nim zająłem. Wtedy coś mi zaświtało i już poszła lawina – opowiada pan Józef, który jest również nauczycielem w Zespole Szkół nr 1 w Lubinie.

W ciągu roku pan Józef nabył pierwsze pięć sztuk rożnych starych okazów. Wymyślił sobie wtedy, że będzie kupował, co się da. Jak twierdzi, wcale nie było to takie trudne, bo ceny niektórych staroci były porównywalne do ceny skrzynki piwa. Jak mówi, wystarczyło pojechać pod Chobienię i w jednej tylko wiosce „wybierać który lepszy”.

Pierwszy motocykl po długiej przerwie wyremontował i odrestaurował w 2010 r. Zajęło mu to prawie prawie dwa lata, wszak zajęcia w warsztacie musiał przecież godzić z pracą.

– Założyłem sobie, że będę robił tylko z jednego kawałka pojazdu. Dłubałem, poprawiałem, dopasowywałem, naprawiałem, po to, żeby ten konkretny element został w tym motocyklu. Zresztą ta idea mi przyświeca do dziś – przyznaje.

W pewnym momencie w garażu joozka (tak brzmi jego nick na motoryzacyjnym forum Chłopcy Rometowcy, gdzie często wyszukuje potrzebne części do swoich modeli) stało 30 różnych motorów i motorowerów. Postanowił więc, że coś trzeba z tym „złomowiskiem” zrobić i ukierunkować swoją kolekcję. Uznał, że skoro najwięcej ma motorowerów, czyli pojazdów o pojemności silnika do 50 cm3, to zostawi sobie tylko motorowery polskie romet i komar. Później zdecydował, że będą go interesowały tylko modele wyprodukowane do roku 1983.

– Wtedy rozpocząłem szkołę średnią, więc to moje dzieciństwo czy młodość się w tym roku umownie zakończyły. Stąd właśnie ta bariera. Zresztą późniejsze lata decydowały już o upadku Rometu. Od 70 do 79 r. mam praktycznie jeden pojazd z każdego rocznika. Są jeszcze modele, które chciałbym mieć. Zależy mi na rysiu z lat 59-60. Mam żaka z 61 r., ale tę pierwszą ubogą wersję z małą lampą. Bardzo bym chciał takiego z 63 r. – przyznaje lubinianin.

Obecnie kolekcja pana Józefa liczy 18 unikatowych cacek. Trzynaście z nich można podziwiać na okolicznościowym kalendarzu z 2020 r. Są ubezpieczone i jak najbardziej nadają się do jazdy. Pozostałych pięć natomiast czeka w kolejce do zrobienia. Wśród nich jest między innymi żak, do którego lubinianin gromadził części przez 3,5 roku. Efekty pracy pana Józefa robią wielkie wrażenie nawet na kompletnym dyletancie z dziedziny motoryzacji. Każdy, nawet najmniejszy detal, przygotowywany jest z wielką precyzją i starannością. Dbałość o szczegóły widoczna jest tu gołym okiem.

Zdaniem naszego rozmówcy rejon dolnośląski, a zwłaszcza lubiński, jest bardzo bogaty pod względem różnorodności występowania modeli.

– W latach 70. wielu górników dostawało coś w rodzaju dzisiejszej 14-stki, czyli bonusu w postaci namacalnej rzeczy. Koło dawnej restauracji Lutnia był kiedyś sklep Górnik, gdzie zakład pracy doceniał swoich pracowników poprzez sprzedaż wybranych towarów dla górników albo poprzez bonusy. Podobnie było też na Górnym Śląsku. Dzięki temu tyle tych perełek udało mi się znaleźć. W tej chwili każdy jeden model w mojej kolekcji jest inny. Ciekawostką jest też, że w Zakrzowie koło Wrocławia mieścił się pierwszy zakład, w którym produkowano rysie i żaki, czyli pierwsze polskie motorowery – tłumaczy pan Józef Skoczylas.


POWIĄZANE ARTYKUŁY