Zapraszamy do lektury wywiadu z obrotowym MKS Zagłębia Lubin Tomaszem Pietruszko, który opowiedział o swojej żmudnej pracy, by powrócić na ligowe parkiety, a także o swoich odczuciach związanych z minionym sezonem w Orlen Superlidze, a także o przygodzie w lidze węgierskiej.
Tomek, trwa okres urlopowy, jednak dla Ciebie to czas żmudnej rehabilitacji, by wrócić na parkiet. Jak obecnie wygląda Twoja sytuacja zdrowotna?
Niestety, miniony sezon ułożył się dla mnie tak, że zamiast na wakacjach, najwięcej czasu spędzam na rehabilitacji po zerwaniu więzadeł w kolanie. Na ten moment nie jestem jeszcze w pełni sprawny, by wrócić do drużyny, ale robię wszystko, by stało się to jak najszybciej. Głód gry jest ogromny po tak długiej przerwie.
Jak wygląda proces powrotu do zdrowia po takiej kontuzji na Twoim przykładzie?
Najtrudniejszy był początek – przez pewien czas po operacji nie mogłem wzmacniać kolana. Dopiero po dwóch–trzech miesiącach, za zgodą lekarza, mogłem rozpocząć stopniowe ćwiczenia. Od stycznia codziennie trenuję na siłowni i intensywnie wzmacniam nogę. Na szczęście wszystko zmierza w dobrym kierunku, choć przede mną jeszcze kilka tygodni pracy, zanim wrócę do pełnej sprawności.
Jakie są rokowania? Kiedy spodziewasz się powrotu na parkiet?
Do rozpoczęcia ligi zostało jeszcze trochę czasu, więc mam jeszcze przestrzeń, by wrócić do gry. Liczę, że już niedługo otrzymam zielone światło od lekarza prowadzącego na powrót do treningów z zespołem. Nie jestem w stanie podać konkretnej daty, ale mam nadzieję, że proces rehabilitacji zakończy się najpóźniej na początku nowego sezonu.
Wracając do minionego sezonu – można uznać go za udany. Po dwóch latach gry w barażach, tym razem walczyliście do ostatniej kolejki sezonu zasadniczego o awans do play-offów.
Zgadza się. Jestem osobą twardo stąpającą po ziemi, więc moje ambicje i cele są zawsze coraz większe. Miniony sezon był udany, choć niektóre mecze pokazały, jak bardzo nasza liga się wyrównuje. Wiele spotkań kończyło się minimalną różnicą bramek. Niestety, zabrakło nam naprawdę niewiele, by znaleźć się w najlepszej ósemce, dlatego mimo postępu pozostał lekki niedosyt.
W ORLEN Superlidze często powtarza się, że każdy może wygrać z każdym – poza zespołami z Kielc i Płocka. Wy pokazaliście, że to możliwe, pokonując dwukrotnie Górnika Zabrze – ówczesnego brązowego medalistę. Takie mecze pokazują, że warto marzyć?
Zdecydowanie tak. Jeśli spojrzeć na drużyny walczące o brązowy medal i porównać ich wyniki z naszymi, to okazuje się, że potrafiliśmy z nimi wygrać. Dla niektórych kibiców w Polsce mogło to być spore zaskoczenie, że Zagłębie jest w stanie rywalizować jak równy z równym z tak silnymi zespołami. Takie mecze bardzo nas budowały i pozwoliły grać na coraz wyższym poziomie, co widać po znaczącej poprawie w zdobytych punktach względem wcześniejszych sezonów.
Jesteś wychowankiem Zagłębia. Czy gra dla tego klubu ma dla Ciebie szczególne znaczenie?
Zawsze powtarzam, że gra dla Zagłębia to dla mnie coś wyjątkowego – spełnienie marzeń z dzieciństwa. Od początku mojej przygody z piłką ręczną chciałem założyć tę koszulkę i udało mi się to osiągnąć dzięki ciężkiej pracy. Cały czas staram się rozwijać i podnosić swoje umiejętności, by być jak największym wsparciem dla zespołu.
Pochodzisz ze sportowej rodziny – Twój tata również grał w piłkę ręczną. Czy on kierował Cię w tę stronę, czy raczej dawał wolną rękę?
To ciekawy temat. Tata wskazał mi pewien kierunek, ale nie wywierał presji, żeby iść konkretnie w stronę piłki ręcznej. Jako dziecko byłem bardzo aktywny – próbowałem wielu sportów. Startowałem w testach do szkół sportowych także na pływanie czy lekkoatletykę. Dopiero na końcu zdecydowałem się na piłkę ręczną. Myślę, że podświadomie miało to dla mnie znaczenie, że tata trenował szczypiorniaka.
Z Zagłębiem jesteś związany niemal od zawsze, ale był też epizod na Węgrzech. Jak wspominasz tamtą przygodę?
To było bardzo cenne doświadczenie i świetna okazja, by sprawdzić się w dobrej lidze. Koledzy pytali mnie, jak porównałbym ligę węgierską do polskiej i szczerze mówiąc – trudno jednoznacznie stwierdzić, która z nich jest mocniejsza. Uważam, że żadna nie przeważa wyraźnie nad drugą. W obu przypadkach są dwa dominujące zespoły, a reszta walczy o brąz – i tu, i tam jest wiele wyrównanych drużyn. Postawiłbym między nimi znak równości.
A które spotkanie z okresu gry na Węgrzech najbardziej zapadło Ci w pamięć?
Bez wątpienia mecz z PICK Szeged, który wygraliśmy na własnym parkiecie. To było coś niesamowitego – nie tylko ze względu na wynik. Dwie godziny przed meczem kibice już ustawiali się w kolejkach, by zająć najlepsze miejsca. Hala była niewielka, ale zawsze wypełniona po brzegi – zarówno na miejscach siedzących, jak i stojących. Zwycięstwo z taką drużyną sprawiło, że atmosfera była niesamowita – dosłownie czuć było, jak hala unosi się z euforii.
A jak poszła Ci nauka węgierskiego? To podobno bardzo trudny język.
Zdecydowanie nie należy do łatwych. Uczyłem się kilku podstawowych zwrotów, ale na szczęście większość kolegów z zespołu mówiła po angielsku, co bardzo mi ułatwiło komunikację.
Po roku na Węgrzech wróciłeś do Lubina. Można powiedzieć: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej?
Dokładnie tak. Od zawsze mówiłem, że gra tutaj to spełnienie moich marzeń z dzieciństwa. To coś wyjątkowego – być dorosłym i jednocześnie spełniać marzenia dziecka, które wciąż w Tobie żyje. Jestem z tego bardzo zadowolony i zrobię wszystko, by ta historia trwała jak najdłużej.