Już drugi dzień w mieście świętowana jest setna rocznica bitwy warszawskiej, w której Polacy dali odpór ogromnym siłom wojsk radzieckich. W parku Leśnym od rana lubinianie odwiedzali wojskowe obozowiska, szpital polowy i wystawy sprzętu militarnego. Takie lekcje historii podobają się wszystkim, bez względu na wiek.
Pancerna potęga
Jedną z największych atrakcji były dzisiaj przejazdy czołgu Renault FT-17. To jedna z dwóch replik, które znajdują się w Polsce. Mamy też oryginalny egzemplarz, odnaleziony w Afganistanie – można go oglądać w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
W czerwcu 1919 r. do Polski przyjechało z Francji 120 takich pojazdów. Utworzyły 1 Pułk Czołgów pod wodzą generała Józefa Hallera i dały Polsce czwarte miejsce na świecie pod względem wielkości sił pancernych.
– Wygląda niepozornie, ale w tamtych czasach dopiero eksperymentowano z bronią przeciwpancerną – mówi Tomisław Kalembka z Fundacji Historii Polskiej Broni Pancernej. – Oryginalny pancerz miał do 22 milimetrów grubości i wystarczał do ochrony przed ogniem z broni maszynowej. Ówczesne armaty polowe nie były w stanie trafić do ruchomego celu. Taki mały pojazd, w dymie, kurzu, w nierównym terenie był niemal niewidoczny.
Czołg mógł rozwinąć prędkość maksymalnie 8 km/h, więc stanowił broń towarzyszącą piechocie. Dziś przejechał alejkami parku w licznej asyście mieszkańców miasta, którzy chętnie pozowali do zdjęć na tle maszyny. Te niewielkie pojazdy były technologicznym przełomem w czasie I wojny światowej.
– Przy wojnie polsko-bolszewickiej już było gorzej, bo była to już wojna manewrowa, nie pozycyjna – opowiada Tomisław Kalembka. – Jej tempo było większe, więc te czołgi sprawdzały się gorzej. Często więc pakowano je na kolejowe lawety i robiono z nich pociągi pancerne. W czasie bitwy warszawskiej dobrze jednak zdawały egzamin przy szturmie na przykład na poumacniane punkty – dodaje.
Pstrokate wojsko
W kulturze masowej zdecydowanie częściej od okresu Dwudziestolecia pojawia się II wojna światowa. Dlatego szare mundury, w których przechadzają się dziś po parku rekonstruktorzy młodej polskiej armii, nie są łatwe do rozpoznania.
Z lekcji historii Polacy znają powstanie warszawskie, pamiętają też styczniowe i listopadowe, ale jeśli zaczyna być mowa o powstaniach śląskich czy też sejneńskim lub wielkopolskim, to dyskusja zamiera.
– Zawsze mnie to zastanawiało, że pamiętamy o powstaniach przegranych, a o tej serii zwycięstw już nie – mówi Marcin Dziób z Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Bellum”. – Ludzie nie potrafią zrozumieć, jak doszło do wygranej Polski w tej wojnie. Nie wiedzą, że to był ogromny, wspólny wysiłek wojska, wywiadu i cywilów. Armia była zlepkiem jednostek, które nigdy wcześniej ze sobą nie współpracowały. Co więcej, w czasie I wojny światowej ludzie z tych jednostek strzelali do siebie! A potem prowadzili takie rozmowy: „U nas, u kajzera, to były takie armaty. A u nas, u cara, mieliśmy takie. A pamiętacie, jak pod Kostiuchnówką strzelaliśmy do was? No, dobrze wtedy biliście”.
Historia odbudowywania Polski jest też niestety smutnym dowodem na to, że Polacy jednoczą się łatwo i mocno, ale tylko w obliczu wspólnego wroga. Stają murem tym mocniej, im ten wróg jest silniejszy. W 1920 r. ta nasza cecha narodowa okazała się bardzo przydatna.
– Dla nas dziś jest nie do pomyślenia, bo przyjmujemy za oczywistość, że jesteśmy Polakami i mamy swoje państwo. Wtedy to było spore zaskoczenie: „ni z tego, ni z owego, była Polska na pierwszego” i co teraz z tym fantem zrobić?! Musimy się jakoś dogadać, chociaż wcześniej staliśmy naprzeciwko siebie. I w dodatku jak ci żołnierze stanęli koło siebie, to każdy wyglądał inaczej. Takie pstrokate było wtedy to nasze wojsko. A mimo wszystko ci ludzie byli w stanie się tak bardzo zjednoczyć – podkreśla Marcin Dziób.
Dla nikogo nie mieli litości
Także obozowisko wroga cieszyło się dziś dużą popularnością, chociaż w 1920 r. Armia Czerwona budziła przede wszystkim strach.
– To było okrutne wojsko, które nie brało jeńców. Nie oszczędzali nikogo – ani szeregowych, ani oficerów. Oczywiście, jak na każdej wojnie, byli w tej armii też dobrzy żołnierze, ale większość z nich to była dzicz – mówi Andrzej Śmierciak z projektu historycznego „Rosja w ogniu” i wyjaśnia, dlaczego Rosjanie stali się tak groźnym przeciwnikiem: – Armia Czerwona wyciągnęła lekcję z tego, co działo się w roku 1919, kiedy większość kadry oficerskiej została wtrącona do więzienia. W efekcie wojsko składało się z chłopów i robotników, którzy nie mieli pojęcia o taktyce i prowadzeniu wojny. Zaoferowano więc carskim oficerom możliwość odkupienia win poprzez służbę w Armii Czerwonej. To było genialne posunięcie i Polacy szybko zaczęli odczuwać tego skutki. Ofensywę wojsk radzieckich udało się przełamać dopiero pod Warszawą, gdzie doszło do walnej bitwy. Efekt był taki, że Rosjanie uciekli w popłochu – opowiada.
Wiele czerwonoarmijnych rekwizytów, które można zobaczyć w parku Leśnym – w tym broń, kociołki, manierki, samowar – to oryginały z początków XX w. Niektóre przedmioty pochodzą jeszcze z czasów cara Mikołaja II.
– Umundurowanie to już repliki, ale szyte dokładnie według wzorów z dawnych książek rosyjskich – dodaje rekonstruktor. – Odtwarzamy nie tylko wygląd Armii Czerwonej, ale też wojsk carskich. W takim wydaniu będzie można nas zobaczyć jutro.
Historia, która przypada do serca
Lubinianom, którzy przyszli dziś do parku Leśnego, podobała się taka formuła lekcji historii: – Jeśli człowiek ma w sercu trochę tego patriotyzmu, to naprawdę można to autentycznie, szczerze przeżyć. To ma dużą moc – przyznaje Wiesław Żeliński, który do parku Leśnego przyszedł dziś z żoną. – Jestem z pokolenia, które pobierało edukację w czasach komunistycznych i na ten temat nie było w szkole mowy. Nie można było zdobyć żadnej wiedzy o tych wydarzeniach. Wtedy jedynym źródłem informacji mogły być tylko rodzinne opowieści – wspomina.
Na drugą lekcję żywej historii można przyjść do parku Leśnego jeszcze w niedzielę.
Fot. Joanna Dziubek