Nie jestem na baczność

331

Z wizytą w domu Elżbiety Raczyńskiej, żony prezydenta Lubina, lekarzem radiologiem i mamą dwóch dziewczynek – Anety i Małgosi. Pani Elżbieta opowiada między innymi o swojej rodzinie, o stosunku do pracy męża, o nerwach i stresach z tym związanych, a także swoich marzeniach.

 

Gości wita wesołe szczekanie. Psiak towarzyszy rodzinie od 15 miesięcy. Nie lubi się fotografować. Uparła się na niego jedna z córek. Choć rodzice myśleli, że skończy się na śwince morskiej, albo króliku – to jednak nie dała sobie wyperswadować. I tak pojawił się Figo.

* Czy odradzała pani mężowi ponowny start w wyborach?
– Tym razem postanowiłam zupełnie się nie wtrącać. Cztery lata temu próbowałam coś perswadować, ale teraz stwierdziłam, że to jego wybór i sam będzie ponosił konsekwencje. Już się przyzwyczaiłam. Osiągnęłam swój status quo. Mam swoje życie, nauczyłam się za bardzo nie przejmować, więc stwierdziłam, że mi to już chyba bardziej nie zaszkodzi.

* Ale przed referendum trudno było stać z boku. Musiało to panią dotknąć i dziewczynki…
– Już się trochę uodporniłyśmy. Staram się dzieci trzymać od tego z daleka. Nie oglądamy telewizji regionalnej, nie słuchamy miejscowego radia i z założenia nie czytamy w internecie lokalnych wiadomości. Starałam się nie angażować. Mam kontakt z ludźmi, bo jako lekarz przyjmuję w kilku miejscach w Lubinie. Powiem szczerze, że z taką życzliwością, jak wtedy, przed referendum, to rzadko się spotykam. Ludzie mnie podtrzymywali na duchu. Wielu mówiło, że nie będzie szło na to referendum i jakoś nie wierzyłam we frekwencję. Poza tym mam taką zasadę, że zawsze będzie co ma być i denerwowanie się na zapas nie ma większego sensu. Stwierdziłam, że jak referendum się uda, to wtedy będziemy myśleć co dalej.

* Jednak cztery lata temu odradzała pani mężowi start w wyborach…
– Każdy ma swoją drogę i wiem, że to jest jego życie. Zmuszanie go do zmiany nie ma sensu. Wiedziałam za kogo wychodzę za mąż i nie mogę mieć pretensji, że on chce iść akurat tą drogą. Trudno kogoś zmuszać, uszczęśliwiać na siłę. Może to nie jest to, co sobie wymarzyłam, ale był taki okres, że dużo pracowałam, i trudno, żeby on miał do mnie pretensje, że jestem lekarzem i biorę dziesięć dyżurów w miesiącu. Trzeba uszanować swoje wybory i za bardzo nie ingerować.

* Trudne zadanie.
– Do wszystkiego trzeba nabrać dystansu. Jeśli człowiek widzi, jak choruje dziecko, to wie co jest prawdziwym dramatem. Z pewnością nie przegrane referendum. Ludzie mają większe problemy. Mąż ma dwie ręce, całkiem dobre wykształcenie. Jak nie ta praca, to inna. Na pewno sobie coś znajdzie.

* A co dzisiaj mówią pani pacjenci o wyborach?
– Zdarza się, że pytają, czy to zbieżność nazwisk, czy rodzina prezydenta. Reakcje są bardzo pozytywnie. Zwykle mówią, że będą głosować na męża. Czasem padają bardzo ostre słowa pod adresem opozycji, więc może nie będę przytaczać (śmiech).

* Pracuje pani w szpitalu na Bema?
– W różnych miejscach. W szpitalu na Bema, w przychodniach w Medicusie, w Polkowicach, w Chojnowie. Pracowałam w szpitalu w Legnicy i to mnie chyba ustawiło do końca życia, bo nauczyłam się tam robić USG stawów. To jest tak deficytowa specjalizacja, że mogłabym pracować 24 godziny i byłaby dla mnie praca.

* Doradzałaby pani córkom zawód lekarza?
– Ani tak, ani nie. Jak się uprą, to pójdą na medycynę. Dla kobiety, według mnie, to bardzo ciężki zawód. Nie do końca zdawałam sobie wcześniej z tego sprawę, choć mój brat jest lekarzem.

* Nie bywa pani z mężem na oficjalnych uroczystościach.
– Z premedytacją. Chodzimy prywatnie do kina i do teatru, na tyle, na ile nam czas pozwala. Teraz to ja mam problem, bo pracuję średnio osiem, dziesięć godzin dziennie, więc trudno znaleźć czas, żeby razem gdzieś wyjść. Pozatym dziewczynki są już większe. Cztery lata temu, gdy miały po 10 i 6 lat, to one chciały z nami wychodzić. A teraz tylko informują, że idą z koleżankami do kina, na zakupy. Jest w nich okres buntu, ale są do nas przywiązane i nie wstydzą się pójść wspólnie do kina czy na koncert.

* Ale na oficjalne imprezy niekoniecznie…
– Nie jestem zwolennikiem tego, żeby angażować dzieci w politykę. To się fajnie sprzedaje, ale później odbija na dzieciach. A one i tak swoje dostaną.

 

* Taryfa ulgowa czy trzeba się mocniej pilnować?
– Oczywiście, że się trzeba bardziej pilnować. Ludzie mają taką naturę, że jak tylko będą mogli przypiąć łatkę, to na pewno to zrobią. Zresztą tak samo jest z dziećmi. Cały czas powtarzam, że będą przez rówieśników traktowane inaczej. Bo są córkami prezydenta, więc na pewno mają wszystko łatwiej. A to niekoniecznie tak jest. Może być taki moment, że będą musiały wiedzieć dwa razy więcej i umieć dwa razy tyle, by zostać potraktowane tak, jak koledzy. Nie ma tutaj żadnej taryfy ulgowej i chyba tak powinno być.

* Nie powiedziała pani sobie nigdy, po co mi taki związek?
– Staram się nie przejmować. To nie jest tak, że gdy tylko wychodzę z domu, włącza mi się kontrolka – jestem żoną prezydenta i muszę być na baczność. Bez przesady. Jestem tylko człowiekiem. Staram się, żeby to jak najmniej wpływało na nasze życie.

* Można tak po prostu zamknąć drzwi?
– Myślę, że można. To jest kwestia podejścia. W domu jest dyskusja o pewnych sprawach, bo człowiek się totalnie od tego nie odetnie. Natomiast to jest tak samo, jak z życiem w stresie. Nie da się o tym bez przerwy myśleć. Pierwsze dwa lata to był stres, jak się odnaleźć, a potem już nie.

* Wiedziała pani, że wychodzi za mąż za prezydenta…
– Braliśmy ślub we wrześniu, gdy mąż był już na urlopie. Byliśmy narzeczeństwem, gdy był prezydentem pierwszy raz. Ale nawet gdy miał te lata przerwy od prezydentury, to ja pod skórą czułam, że prędzej czy później, to się skończy jakąś polityką. Wtedy kampanią się nie przejmowałam. Był bardzo trudny okres. Mieliśmy małą po wypadku, takim groźnym. Wpadła pod samochód z teściową. W tym samym roku umarła mi mama. Ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam, była kampania wyborcza. Wtedy zresztą było spokojniej, nie było takich emocji.

* Często rozmawiacie w domu o polityce?
– Myślę, że tyle co przeciętna polska rodzina. Nie jesteśmy idealnie zgodni, jeśli chodzi o preferencje polityczne. Nie przypominam sobie jednak, żebyśmy się kiedyś bardzo kłócili na temat polityki. Zdarza się, że na przykład w wyborach parlamentarnych głosujemy na różne osoby. Ale mamy bardzo zbliżone poglądy.

* Pochodzi pani ze Środy Śląskiej, kiedy pierwszy raz pojawiła się pani w Lubinie?
– W 1991 roku. Mój brat zaczął tutaj pracować w szpitalu, w związku z tym wszystkie staże robiłam praktycznie w Lubinie.

* Tutaj poznaliście się z mężem?
– Tak, u mojego brata, przez wspólnych znajomych. Byłam na drugim roku studiów, czyli jeszcze bardzo młoda. Potem już wszystkie staże robiłam tutaj, obok narzeczonego.

* Od niedawna mieszkacie w tym domu. To ten wymarzony? Kominek jest…
– To jest prawie kominek marzeń, poza tym, że miał być większy. Nie mam czegoś takiego, jak wymarzony dom. On ma być wygodny, funkcjonalny. Mamy się w nim dobrze czuć. Nie miałam nigdy sprecyzowanego podejścia, że ma być piękny, jak w katalogu, i duży. To jest dom, w którym się dobrze czuję, ale czy jest moich marzeń? Nie wiem. Jego posiadanie nie jest moim największym marzeniem.

* Jak się pani relaksuje po pracy?
– Różnie. Miałam wiele pomysłów w różnych okresach. Teraz to są przede wszystkim książki. Nadrabiam zaległości. Jak mam więcej czasu i mniej jestem zmęczona psychicznie, to staram się czytać coś trudniejszego. Jak chcę odpocząć, to najchętniej kryminały. Teraz akurat skończyłam trylogię „Milenium”. Jest świetnie napisana. Potrafię zarwać noc na czytanie.

* Kto u państwa gotuje?
– Nikt. Dzieci jedzą u babci. Był taki okres, że dużo gotowałam, lubiłam to. Teraz jest różnie. Jak chce mi się coś zrobić, wtedy tak. Ale już coraz rzadziej. Choć nie mam kłopotów z gotowaniem. Nie robię bardzo wyszukanych potraw, ale całkiem nieźle mi to wychodzi. Rzadko chodzimy do restauracji. Lubimy chińską kuchnię.

* Jakoś szczególnie spędzacie 11 listopada?
– Od kilku lat do południa mąż jest na oficjalnych uroczystościach, a później staramy się, żeby rodzina była w komplecie i świętujemy urodziny starszej córki.

* Państwa rodzina lubi sport.
– Kiedyś trenowałam piłkę ręczną, przez siedem lat. Jak byłam w szkole, to chodziłam na wszelkie SKS-y, tak jak moi bracia zresztą. Na studiach dużo pływałam, a teraz narty i tenis. Mąż gra w badmintona i pływa. Córka uprawia szermierkę.

* Jak spędzacie urlopy?
– Od kilku lat mam taką zasadę, że jadę z koleżankami na tydzień na narty. Ale urlop letni zawsze spędzamy razem, rodzinnie. Ostatnimi czasy postanowiliśmy zwiedzić całą Polskę, ale chyba na kolejny urlop pojedziemy gdzieś w cieplejsze miejsce.

* Jakie prezenty robi prezydent Raczyński?
– Z okazji i bez okazji dostaję kwiaty. A prezenty robi różne i z reguły udane. Wie, że uwielbiam fotografować i oglądać zdjęcia, więc często dostaję albumy.

* Skoro nie dom, to co jest pani marzeniem?
– Z wiekiem mam coraz mniej marzeń i coraz bardziej realnych. Zupełnie proste, może bardziej oczekiwania. Chcę na przykład, jak każdy chyba rodzic, wychować dzieci na dobrych ludzi.

Wywiad pochodzi z najnowszego numeru tygodnika „Wiadomości Lubińskie”.


POWIĄZANE ARTYKUŁY