Czekali, czekali, ale się nie doczekali. Pracownicy Lutni kilkadziesiąt minut stali pod drzwiami lokalu. Ich szefowa nie przyszła. – Od czwartego maja nie skontaktowała się z nami – żalą się pracujący jeszcze nie tak dawno w tej restauracji ludzie. – Jesteśmy w zawieszeniu. Nie dostaliśmy wypłaty ani wypowiedzeń… Pracownicy nie chcą już dłużej żyć w niepewności, postanowili więc zgłosić sprawę prokuraturze.
Choć przyszli w samo południe pod Lutnię, większość z nich nie wierzyła, że kierowniczka pojawi się z pieniędzmi. – W ogóle nie przyjdzie, zobaczycie – twierdzili zgodnie. – Najgorsze, że nie możemy szukać nowej pracy, bo nie mamy żadnych dokumentów: ani wypowiedzeń, ani świadectw pracy, nawet książeczek zdrowia…
Pracownicy od dawna nie mogą się dodzwonić do swojej szefowej. – Poinformowałem ją o terminie spotkania i to była nasza ostatnia rozmowa – mówi Stanisław Wachnik, który był szefem kuchni w Lutni. Od tamtej pory nie odbiera telefonu. Załoga próbowała skontaktować się z nią bezpośrednio. Adres firmy okazał się jednak fikcyjny.
– Podany na pieczątce adres to prywatne mieszkanie – mówią. – Mieszka tam osoba niezwiązana z kierowniczką.
Ponieważ nie mogą zdobyć ani pieniędzy, ani dokumentów, postanowili zgłosić sprawę w prokuraturze.
– Ze względu na to, że nie otrzymaliśmy wypowiedzeń, książeczek zdrowia, ani dokumentów niezbędnych do podjęcia nowej pracy, a także dlatego, że nie istnieje siedziba firmy, w której byliśmy zatrudnieni, chcemy pójść do prokuratury – informuje załoga Lutni.
Przypomnijmy, że właściciel lokalu, PSS Społem, wypowiedział umowę dzierżawiącej Lutnię kobiecie, ponieważ miała wielkie zadłużenie. Nie uprzedziła nikogo i 4 maja oddała klucze. Społem właśnie zakończyło inwentaryzację. Jak mówi Józef Wołoszczak, szef administracji Społem, lokal był w bardzo złym stanie. Już wkrótce ma się pojawić nowy dzierżawca.
MRT