– Naszymi bałtyckimi rybami zajada się pół Europy, tylko nie Polacy. Ludzie nie mają świadomości, jak wiele naszych ryb wyjeżdża do wyedukowanej ekologicznie Europy Północnej i Zachodniej. Tymczasem do Polski trafiają ryby z innych mórz i oceanów – mówi Marcin Radkowski z Kołobrzeskiej Grupy Producentów Ryb. Jak wskazuje, w Polsce wciąż w dużej mierze pokutuje mit o zanieczyszczonej rybie z Bałtyku, który odstrasza konsumentów i stanowi duży problem dla rodzimych rybaków. Tymczasem najnowsze badania zrealizowane przez Morski Instytut Rybacki – Państwowy Instytut Badawczy jednoznacznie udowadniają, że ryby z Bałtyku i ich przetwory są bezpieczne, a ostatnimi laty zawartość niektórych substancji wręcz mocno spadła – przypominają eksperci z okazji przypadającego 27 czerwca Światowego Dnia Rybołówstwa.
– Polskie rybołówstwo i przetwórstwo ryb już od kilku lat boryka się z czarnym PR-em, jaki próbuje się robić rybom bałtyckim, twierdzeniem, że są one szczególnie zanieczyszczone, wręcz trujące, i przestrzeganiem konsumentów przed ich jedzeniem. Biorąc pod uwagę wyniki badań, prowadzonych zarówno w Morskim Instytucie Rybackim w ramach projektów naukowych, jak i przez inne instytucje programów monitoringu, mogę powiedzieć, że jest to mit – mówi agencji Newseria Biznes dr hab. inż. Joanna Szlinder-Richert, zastępca dyrektora ds. naukowych w Morskim Instytucie Rybackim – Państwowym Instytucie Badawczym.
Bałtyckie gatunki ryb – takie jak śledź, szprot, flądra, łosoś, turbot czy sandacz – często trafiają na stoły w Skandynawii czy krajach Europy Zachodniej, gdzie są cenione przez konsumentów za swoje prozdrowotne właściwości. Polacy natomiast sięgają po nie rzadko, do czego mit o zanieczyszczonej rybie z Bałtyku również się przyczynia. Tymczasem prowadzone od lat badania udowadniają, że ryby i przetwory z ryb z Morza Bałtyckiego zawierają śladowe zawartości zanieczyszczeń i w żadnym razie nie zagrażają konsumentom.
– To jest niepotrzebne straszenie konsumentów – podkreśla dr Joanna Szlinder-Richert. – Poziomy zanieczyszczeń, które na bieżąco monitorujemy w rybach bałtyckich, są znacznie niższe niż limity narzucone przez prawo. Przykładowo poziom metali ciężkich – takich jak rtęć, kadm czy ołów – już od około 30 lat jest dziesięciokrotnie niższy niż dopuszczalne normy.
Dla żywności dopuszczonej do sprzedaży na europejski rynek wprowadzane są restrykcyjne limity zanieczyszczeń, które nie mogą być przekroczone. Jej jakość gwarantuje też cały szereg mechanizmów kontrolnych, które weryfikują, czy na rynek trafiają produkty bezpieczne dla konsumentów. W Polsce zawartość zanieczyszczeń w rybach z Bałtyku jest monitorowana przez Państwowy Monitoring Środowiska, ale ich jakość kontrolują też sami producenci.
Jak wskazuje ekspertka MIR–PIB, zawartość niektórych zanieczyszczeń (np. dioksyn) w rybach z Bałtyku w ostatnich latach wręcz mocno spadła, co wiąże się z wprowadzaniem systemowych rozwiązań, które mają ograniczyć ich emisję do atmosfery, bo właśnie tą drogą do Morza Bałtyckiego trafia najwięcej zanieczyszczeń.
– Jeżeli ktoś przejmuje się zanieczyszczeniami w rybach, to, co wszyscy możemy zrobić, to właśnie dbać o środowisko. Nie ma powodów, żeby nie jeść ryb z Bałtyku, ponieważ ich walory zdrowotne są bardzo duże, a badania udowadniają, że poziomy zanieczyszczeń w tych rybach nam nie zagrażają – mówi.
– Mamy w związku z tym prośbę do Polaków, żeby w codziennym życiu dbali o ekologię. I to nie tylko tu w pasie nadmorskim, ale w całej Polsce. Nawet drobne codzienne czynności mogą prowadzić do tego, że odpadek wyrzucony gdzieś na południu Polski do rzeki czy strumienia finalnie ląduje w Bałtyku – podkreśla Marcin Radkowski, prezes Kołobrzeskiej Grupy Producentów Ryb, inicjator akcji Naturalnie Bałtyckie.
Mit o zanieczyszczonej rybie z Bałtyku to dziś jeden z ważniejszych problemów dla polskich rybaków, dla których ochrona wód tego morza jest kluczowa. W Polsce rybołówstwo zapewnia bowiem utrzymanie ok. 2,5 tys. osób, ale generuje przy tym kolejnych 20 tys. miejsc pracy w przetwórstwie rybnym oraz 31 tys. przy sprzedaży ryb i ich przetworów.
– Rybacy są tak naprawdę największymi ekologami na Bałtyku. Nie ograniczamy się tylko do tego, że dbamy o stan zasobów, raportujemy, kiedy i gdzie poławiamy ryby, takimi sieciami, jak powinniśmy. Prowadzimy też cały szereg działań prośrodowiskowych – kilkukrotnie udało się nam pozyskać z UE dofinansowanie na usuwanie z dna Bałtyku sieci widm, czyli utraconego przez rybaków sprzętu połowowego. Bierzemy też udział w procesach certyfikacji w standardzie MSC i jesteśmy przekonani, że je pomyślnie przejdziemy. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby taki znaczek, związany z bardzo wyśrubowanymi standardami, otrzymać – zapewnia Marcin Radkowski.
Certyfikatem MSC są oznaczane ryby oraz produkty rybne, które zostały złowione albo wytworzone zgodnie z najwyższymi standardami jakościowymi, bez szkody dla środowiska. Polskie organizacje rybackie, które prowadzą połowy na Północnym Atlantyku czy Południowym Pacyfiku, są uczestnikami programu MSC już od ponad 10 lat. Od ubiegłego roku w procesie certyfikacji MSC uczestniczą też organizacje rybaków, którzy poławiają na rodzimym Bałtyku.
– W tej chwili realizujemy też projekt Naturalnie Bałtyckie, który ma przybliżyć Polakom nasze bałtyckie ryby. Jest mi autentycznie przykro, kiedy jeżdżę po Polsce i widzę, że polskich bałtyckich ryb nie ma zbyt wiele na sklepowych półkach i w restauracjach. Ludzie nie mają świadomości, jak wiele naszych ryb wyjeżdża do wyedukowanej ekologicznie Europy Północnej i Zachodniej. Tymczasem do Polski trafiają ryby z innych mórz i oceanów – mówi inicjator akcji.
Organizacje rybackie wskazują, że wybór ryb z Bałtyku to bardziej ekologiczna opcja, ponieważ ryby importowane, zanim trafią na stół, muszą przebyć tysiące kilometrów, co wiąże się z dodatkowymi ilościami zużywanego paliwa i emitowanego CO2. Spożywanie bałtyckich ryb jest ponadto sposobem na wspieranie polskich rybaków i krajowej gospodarki.
– Pandemia była dla rybaków sporym problemem. To był czas, kiedy część jednostek przez choroby członków załogi nie mogła wychodzić w morze. Bardzo duża grupa rybaków odczuła to finansowo. Na pewno wyzwaniem w ostatnich latach są też zmiany klimatyczne i to, co w ich wyniku dzieje się nie tylko na świecie, ale i na Bałtyku – mówi Marcin Radkowski.
Według danych GUS na koniec 2020 roku polska flota rybacka liczyła 823 jednostki (o cztery mniej niż w poprzednim). W jej skład wchodziły dwa trawlery, 124 kutry oraz 697 łodzie rybackie. Z łowisk bałtyckich w 2020 roku pozyskano 130 tys. ton ryb, czyli o blisko 11 proc. mniej niż przed rokiem.
Według danych Europejskiego Obserwatorium Rynku w zakresie Rybołówstwa (EUMOFA) statystyczny Polak zjada rocznie ok. 14,5 kg ryb, czyli nawet trzykrotnie mniej niż mieszkańcy krajów śródziemnomorskich. Choć w ostatnich latach te statystyki powoli się poprawiają, to jednak nadal odbiegają od zaleceń ekspertów ds. żywienia, według których ryby powinny się pojawiać na talerzu przynajmniej dwa–trzy razy w tygodniu. Warto włączyć je do jadłospisu chociażby ze względu na wysoką zawartość pełnowartościowego białka, aminokwasów, witamin i cennych dla organizmu składników. Ryby z Bałtyku są w 100 proc. bezpieczne, nie są karmione antybiotykami, nie przekraczają żadnych rygorystycznie ustalonych limitów zanieczyszczeń. Zawierają za to m.in. jod, selen, żelazo, witaminy A, D3, E oraz wielonienasycone kwasy tłuszczowe omega-3.
– Kwasy omega możemy też znaleźć w innych rodzajach żywności, np. w olejach roślinnych. O co więc chodzi z tymi rybami, że są takie zdrowe? Otóż w rybach – zwłaszcza tych dziko żyjących – występują bardzo korzystne proporcje dwóch rodzin tych kwasów, czyli omega-3 i omega-6. Biorąc pod uwagę to, jakie proporcje kwasów zalecają dietetycy, oleje roślinne dostarczają w nadmiarze kwasów omega-6. Natomiast wprowadzając do diety ryby, można zbilansować i poprawić te proporcje – mówi dr Joanna Szlinder-Richert.
Źródło: Newseria.pl