Burzliwą dyskusję na naszym portalu wywołał temat napisów ustawionych na rogatkach Lubina. Zdecydowana większość internautów broni trójwymiarowych liter i przyznaje, że to oryginalna wizytówka miedziowej stolicy. Udało nam się skontaktować z artystą, który jest autorem napisu. Okazuje się, że historia dzieła rzeźbiarza jest nie tylko długa, ale przede wszystkim burzliwa i zabawna.
Zbigniew Frączkiewicz, uznany i utytułowany polski artysta, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku pracował na etacie lubińskiego plastyka. Wówczas pojawiły się naciski, by zaprojektował napis „Lubin”, który pierwotnie miał stanąć jedynie przy wjeździe od strony Zielonej Góry.
– Zadanie wykonałem, ale wtedy wszystko wymagało akceptacji szefa propagandy powiatowych struktur partii – wspomina autor. – Gipsowy projekt, w skali jeden do dziesięciu, trafił więc w ręce Jana Kurasza, piastującego wówczas to stanowisko – dodaje.
Jakież było zdziwienie artysty, kiedy swój koncept przypadkowo zobaczył w… kuble na śmieci przy budynku, w którym urzędował wspomniany specjalista od propagandy (młodym Czytelnikom wyjaśniamy, że słowo propaganda kilkanaście lat temu zostało zastąpione określeniem public relations).
– Zrobiła się afera i wielki skandal, bo sprawą zainteresował się redaktor Stanisław Pelczar z dawnych „Konkretów”, który bronił mojej koncepcji. Nie ukrywam, że wtedy nerwy mnie wzięły – przyznaje Zbigniew Frączkiewicz.
– Poszedłem więc do swojego przełożonego, Romualda Soroki, który poprosił mnie o ten projekt, i otwarcie powiedziałem, co myślę o takim traktowaniu. Ostatecznie, jakimś cudem, udało się przeforsować moją koncepcję – dodaje artysta.
I tak, 35 lat temu, frączkiewiczowski „Lubin” stanął przy drodze na Zieloną Górę. Dzieło wykonała chocianowska fabryka.
– Pierwotnie barwa napisu była zgodna z kodem kolorystycznym Lubina. Kod ten opracował polski architekt i urbanista, profesor Oskar Hansen, za co zresztą otrzymał nagrodę na biennale w Wenecji. Swój projekt prezentował także m.in. w warszawskiej Zachęcie. To stąd barwa napisu była zbliżona do koloru pomarańczy. Odnosiła się bowiem do miedziowego źródła, ale – jak wiadomo – jakość farb w tamtym czasie była fatalna i trudno było o miedziane komponenty – wspomina Zbigniew Frączkiewicz.
Z czasem „Lubinów” pojawiło się więcej. A to z kolei za sprawą ówczesnego wojewody legnickiego, Ryszarda Jelonka. Jego córka również była rzeźbiarką i do dzieł sztuki podchodziła z pietyzmem, nie zaś nonszalancją, charakterystyczną dla partyjnych dygnitarzy.
Niektóre napisy – według artysty – zostały postawione w nieodpowiednich miejscach. Serce go boli, jak zasłaniają je chaszcze lub głupawe reklamy. Niektórym „Lubinom” najzwyczajniej brak perspektywy, przez co trudno dostrzec charakter dzieła.
Rzeźbiarz, jak każdy artysta, to człowiek wyjątkowo wrażliwy. Trudno się więc dziwić, że diabli go wzięli, kiedy zobaczył, jak decyzją innego specjalisty, „Lubiny” przemalowano na sinoniebiesko.
– Wtedy, za czasów pana Banasia, była taka maniera, by ciepłe pomarańcze zamieniać na zimne barwy. Oczywiście zapomniano, że kolor jest integralną częścią projektu i bez żadnych konsultacji z autorem robiono z napisem, co chciano – nie ukrywa żalu Zbigniew Frączkiewicz.
Stąd, drodzy Czytelnicy, nie możemy przystać na Wasze propozycje, by ogłosić konkurs na kolor napisów. Nie może być też mowy, by ozdobić je barwami Zagłębia Lubin.
Artysta doskonale rozumie fanów futbolu, ale jest zwolennikiem, by „Lubiny” miały jednak miedziany kolor. Zresztą deklaruje chęć współpracy i bardzo chętnie porozmawia z mieszkańcami i władzami miasta na temat ich przyszłości.
Sprzeciwia się także pomysłom, by wykorzystać fluorescencyjne farby. – Na tak dużych powierzchniach, to zły pomysł. Można jednak pomyśleć o ich odpowiednim podświetleniu – podpowiada.
Przy okazji prostuje przykre słowa niektórych internautów pod adresem autorki tekstu „Kontrowersyjna wizytówka miasta”. Napisy faktycznie wykonane są z betonu. Na stalowych prętach umieszczono siatkę, którą następnie wylano betonem. Środek jest pusty.
Zbigniewa Frączkiewicza cieszy fakt, że bezdomni adaptują litery na tymczasowe schronienie. Docenia także, że władze miasta czasami naprawiają jego dzieło.
Czytelniczka, która zwróciła nam uwagę na napisy, była zaskoczona reakcją internautów. Natomiast artystę i naszą redakcję cieszy, że lubinianie przyzwyczaili się do „Lubinów” i bronią ich jak niepodległości.
Fot. strona internetowa artysty