Lubin – czy to już miasto?

6776

Historia Lubina nie zaczęła się od razu jako historia miasta. Jeszcze w drugiej połowie XX wieku był to zbiór osiedli skupionych wokół przemysłu, bez wyraźnie zarysowanej tożsamości. Z czasem jednak – dzięki intensywnemu rozwojowi gospodarczemu, napływowi ludności z różnych regionów Polski i przemianom ustrojowym – Lubin stał się jednym z najbardziej dynamicznych ośrodków na Dolnym Śląsku. Ale czy rzeczywiście stał się miastem w pełnym tego słowa znaczeniu? O tym z Robertem Raczyńskim, prezydentem miasta od blisko trzydziestu lat i jednym z jego rodowitych mieszkańców, rozmawia Joanna Dziubek.

Czy dzisiejszy Lubin znalazł już swoją tożsamość czy dalej jej poszukuje?

Lubin jest już miastem – sądzę, że to jest zasadnicza odpowiedź. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu był złożony z kilku osad rolniczych i tożsamości nie miał. Wszyscy ludzie, którzy tu przyjechali, w swoim mniemaniu pojawili się na chwilę. Z racji tego, że była to w większości społeczność wiejska, każdy z nich sądził, że dorobi się traktora i wróci do siebie. Była to zatem zbiorowość ludzi, którzy nie rozpakowywali się.

Jak osadnicy, którzy po 1945 roku przyjechali na „poniemieckie”?

Tak, tyle że tamci żyli w strachu, a ci, o których mówię, przyjechali na chwilę, bo wiedzieli, że reprezentują już pewną kulturę, świat bardziej wykształcony, obyty, w związku z czym chcieli wrócić na wieś w swoje strony, ale z tym traktorem albo kombajnem. To było szczególnie mocno odczuwalne w latach sześćdziesiątych. Tak zakładali, ale koniec końców zostawali. Miałem w szkole podstawowej przyjaciół z rodzin, które rzeczywiście przyjechały na chwilę i wyjechały, ale było ich mało i w większości byli to Ślązacy. Oni nie poczuli się tutaj dobrze – może to wynikało z odrębności kulturowej, może z ich ówczesnej nieufności. Faktem jest, że oni na Śląsk wracali.

W tym procesie budowania tożsamości kluczową rolę odegrał rozwój przemysłu miedziowego. To był niesamowity impuls miastotwórczy.

Miasto dzięki temu powstało. Zresztą nie tylko Lubin, ale też Głogów i Polkowice. Przecież ci ludzie nie przyjeżdżali tutaj po to, żeby sadzić ziemniaki czy siać zboże, choć w większości była to społeczność wiejska. Przyjeżdżali do przemysłu, do wyższych zarobków, większego prestiżu, wykształcenia.

Pan mieszka w Lubinie od urodzenia?

Tak. Jestem jednym z tych mieszkańców, którzy mogą o sobie powiedzieć „rodowity lubinianin”. Pierwsza szkoła podstawowa została otwarta rok przed moim urodzeniem.

Które miejsca w mieście, niekoniecznie najbardziej popularne, pana zdaniem najlepiej oddają dziś jego ducha?

Myślę, że parki. Jest w nas tęsknota za przestrzenią i zielenią, której długo tu nie było, a nasze parki są bardzo atrakcyjne. I prorodzinne. To bardzo przyjazne miejsca, w których można naprawdę dobrze odpocząć. Sądzę, że ludzie – także mieszkający w innych miastach – czują różnicę w jakości życia, którą dają te tereny.

Czyli tym symbolem nie są kopalniane wyciągi?

Nie, nie. Ludzie jadą do roboty, wracają z niej albo przepracowani, albo niechętni, zmęczeni, w związku z czym nie rozmawiają o niej… Wydaje mi się natomiast, że tym, co w Lubinie jest widoczne i charakterystyczne w stosunku do innych dużych miast, to fakt, że kawiarnie i restauracje zapełniają się dopiero w czwartek. A już w piątek, jeśli ktoś nie ma zarezerwowanego stolika, to wiadomo, że obiadu na mieście nie zje. Ludzie wychodzą z przemysłowych trybów i zaczynają żyć miastem dopiero w weekend.

Rzeczywiście tak jest. I rzeczywiście parki są lubińskim magnesem – w pierwszy ciepły weekend tego roku ogród zoologiczny odwiedziło dwanaście tysięcy ludzi.

Ja ze swoim zespołem odtwarzam w pewnym sensie to miasto z lat sześćdziesiątych, bo wtedy to było miasto w zieleni. I miasto wody. Tu wszędzie były stawy, naprawdę! Zawsze przypominam, że „Jamniki” są zbudowane na stawach – wielu ludzi, którzy w tej okolicy zamieszkali, było zaskoczonych, że ciągle mieli wodę w piwnicy. Ona wybijała z naturalnego stawu.

Duży staw był tam, gdzie budowane jest w tej chwili Dolnośląskie Centrum Rekreacji i Rehabilitacji, czyli aquapark. Za hotelem Europa wciąż jest duże rozlewisko wody, która stoi tam po każdych większych opadach – dzieję się tak, bo Lubin jest położony w niecce.

Pewnie mało kto pamięta, że przy wyjeździe na Ścinawę, naprzeciwko PKS-u, też był staw. I w tych latach sześćdziesiątych zasypano go śmieciami – w ten sposób kiedyś podchodzono do gospodarowania odpadami. Składowisko, które teraz zrekultywowaliśmy, było już tak naprawdę trzecim.

Rozbudowa miasta w latach sześćdziesiątych spowodowała jego wysuszenie.

Miejski krajobraz zmienia się razem ze sposobem życia człowieka, więc wiele z tych miejsc, o których pan mówi, można dzisiaj zobaczyć tylko na zdjęciach. Czasem i to nie, bo fotografie zasypanego śmieciami stawu chyba się nie zachowały. Są takie rzeczy, których już nie ma, a których panu dzisiaj brakuje?

Brakuje mi dzieci. Tego już nie mamy, ale dziś zapewne wszystkie miasta przeżywają ten problem… A dzieci rządziły tym miastem w takim sensie, że były świetnie zorganizowane w różne grupy, a nawet podwórkowe bandy.

Pan należał do takiej bandy?

Oczywiście! Żeby wejść do bandy, trzeba było przejść przez pokrzywy – prawdziwa nobilitacja (śmiech). To było miasto dzieci, bo tutaj przyjeżdżali młodzi ludzie. Obowiązywała zasada: chcesz mieć mieszkanie, musisz mieć dzieci. Nie było mieszkań dla kawalerów czy panien.

Pan jest jednym z wielu lubinian, którzy po studiach nie zostali w dużym mieście akademickim, tylko wrócili do rodzinnego miasta. Dlaczego nie wybrał pan Wrocławia na swoje miejsce życia?

Nie był dla mnie atrakcyjny. Po pierwsze wtedy nie było tam możliwości awansu finansowego. Po drugie, co jest ważne, nie było szans na mieszkanie. Miasta miedziowe się rozbudowywały i w nich perspektywa mieszkania była dużo większa niż we Wrocławiu. Wrocław nie był też kiedyś tak żywy, jak dzisiaj. W tamtych czasach wszystkich studentów może było z dziesięć – piętnaście tysięcy. Teraz to jest ponad sto tysięcy, więc to są inne proporcje… Nie miałem zatem żadnej tęsknoty za Wrocławiem, bo niewiele się różnił od Lubina. A do opery i tak rzadko chodziłem.

Ważny dla tożsamości Lubina jest rok 1982, w którym doszło do Zbrodni Lubińskiej. Miał pan wtedy dwadzieścia lat. Czy ta tragedia zaważyła na pana decyzji o zaangażowaniu w życie publiczne.

Bezsprzecznie. To starcie brutalnej, zbrodniczej siły komunizmu z obywatelami unaoczniło wszystkim jego bezwzględność i uświadomiło, że taka forma życia społecznego jest nie do utrzymania. Uzewnętrznił się wtedy cały system Jaruzelskiego, który wprowadził wojnę w Polsce, bo siłą chciał utrzymać komunizm. Siłą chciał nas utrzymać w niewoli.

Sądzi pan, że lubinianie, którzy dzisiaj tu żyją, pracują, chodzą do kawiarni, mają świadomość, jaką rolę Lubin odegrał w tych wielkich przemianach ustrojowych?

Pewnie nie, dlatego że dzisiaj w ogóle się nie rozmawia. Świadomość buduje się w oparciu o rozmowy, a jeśli te nie są prowadzone – w rodzinie, w szkole czy w kawiarniach – oczywistym jest, że ona się nie wykrystalizuje. To rozmowy, szczególnie w rodzinach, między pokoleniami, decydują, czy dany temat jest istotny. Nie wpływa to zatem na świadomość lubinian, choć wydaje mi się, że większość z nich wie, co się tutaj działo.

Miasto też dokłada swoją cegiełkę do pielęgnowania tej pamięci.

Zbrodnia jest symbolem systemu komunistycznego i chodzi nam o pamięć, że demokracja i wolność nie są czymś naturalnie występującym. Warto przypominać, że one w każdej chwili mogą zniknąć. Widzieliśmy to zresztą w czasie pandemii, jak się wszyscy wycofali i wolność była na ostatnim miejscu.

Sprawując funkcję prezydenta przez blisko trzy dekady jest pan w dużej mierze odpowiedzialny za to, jak zmienia się charakter miasta i pewne jego funkcje. Jak podsumowałby pan te przeobrażenia od 1990 roku?

Prowadzę zajęcia ze studentami w Collegium Witelona w Legnicy – to przeważnie młodzi ludzie, między dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia. Gdy pytam ich, dokąd kiedyś mieszkańcy Zagłębia Miedziowego jeździli na zakupy, są przekonani, że do Lubina. Wyjaśniam im, że właśnie nie – że Lubin nie posiadał w ogóle infrastruktury handlowej i usługowej. Była fragmentaryczna, ograniczona do sklepów Społem i małych sklepików, w związku z czym na zakupy jeździło się do Legnicy. A usługi i handel tworzą miasta. Skoro tego nie było, to Lubin nie był miastem w tej naturalnej definicji miast. Według mnie udało nam się tę bitwę wygrać, bo teraz ludzie z całego regionu wybierają pod tym względem albo Lubin, albo Wrocław; już nie jeżdżą do Legnicy.

Nie możemy jednak odejść od tego, że Lubin jest bardzo mocno związany z KGHM. Czy dzisiaj, po kilkudziesięciu latach oparcia o miedź, ma potencjał, żeby stać się miastem innym niż przemysłowe?

Dbam, żeby cały czas taki był. Nie staramy się zmieniać jego charakteru, bo przemysł to coś najtwardszego. Najlepiej rozwijają się państwa, które mają przemysł. To dlatego Zagłębie Miedziowe nie podzieliło w latach dziewięćdziesiątych losu innych miast w Polsce, które doświadczyły gospodarczej brutalności tamtego okresu. Przemysł tworzy bogactwo, bo towarzyszy mu wszystko inne: usługi, handel, edukacja.

Mamy przemysł, mamy handel. Czy do tego można dodać coś jeszcze? Na przykład naukę, badania, rozwój?

Nie jesteśmy i nie będziemy miastem akademickim, bo nie stworzymy uczelni dla tysiąca ludzi. Ośrodek akademicki musi być silny, żeby spełniał swoją rolę. I taki powinien być Wrocław. Z moim zespołem doprowadziliśmy do tego, że lubinianie mogą studiować we Wrocławiu, ale nie muszą tam mieszkać. Pozwoliła na to nasza rewolucja komunikacyjna, czyli kolej, która nigdy nie funkcjonowała w taki sposób, jak dzisiaj. W Lubinie nigdy nie było bezpośrednich pociągów do Wrocławia. Były incydentalne próby stworzenia takich połączeń, ale jechało się trzy godziny, co nie miało to żadnej wartości komunikacyjnej. Dzisiaj z Lubina do Uniwersytetu Wrocławskiego dojeżdża się szybciej niż z Psiego Pola czy Jagodna.

Ten związek z przemysłem miedziowym sprawia, że gdy mówimy o ludziach, którzy mieli znaczący wkład w rozwój miasta, z reguły jako pierwsze pada nazwisko Jan Wyżykowski. Pan też ma takie skojarzenie?

Za mojej młodości nie traktowano go tak kultowo jak teraz. Był jednym z wielu inżynierów, którzy złożyli wkład w rozwój przemysłu miedziowego.

A gdybym zapytała o kluczową według pana postać w najnowszej historii Lubina?

Ta historia jest zbyt krótka, żeby można było mówić o jakichś wybitnych postaciach. Uczestników procesu tworzenia tego miasta jest tak wielu, że indywidualności tutaj nie ma i dlatego według mnie nie ma sensu szukanie nazwisk, które symbolizowałyby budowanie Lubina. Być może będzie można ich poszukać za trzydzieści lat, ale dzisiaj takiej osoby nie ma.

Chcę tutaj podkreślić, że Lubin był bardzo aktywny społecznie. Słynął na przykład z towarzystwa filatelistów, było tu też silne środowisko kolekcjonerów monet, brydżystów, szachistów i ci ludzi sami się organizowali. Mieliśmy wielu miłośników kultury francuskiej. Mnóstwo ludzi żyło sportem – ja sam spróbowałem sił we wszystkich dostępnych tu dyscyplinach, oprócz chyba tylko skoków spadochronowych. Proszę też pamiętać, że miasto budowali młodzi ludzie – inżynierowie, którzy mieli po dwadzieścia parę lat, byli głodni kultury, towarzystwa, nauczeni tego, że się spotyka i się organizuje. Czyli tego, czego dzisiaj młodzi nie doświadczają, bo nie potrafią utrzymywać kontaktów między sobą i pielęgnować zainteresowań.

Używa pan czasu przeszłego. Czy to znaczy, że ta aktywność ucieka z ludzi?

Lata dziewięćdziesiąte zabiły w Polakach otwartość. Głównie powodował to strach przed utratą pracy. Opowiadam swoim studentom, że w Jaworze czy w Złotoryi było wtedy pięćdziesiąt procent bezrobocia. Ten strach towarzyszył ludziom na co dzień i więzi między nimi po prostu się porozpadały. Ludzie skupili się na pilnowaniu miejsca pracy, na walce o dobrobyt. W rezultacie współcześnie młode pokolenia, które nie doświadczyły energii lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, nie wiedzą, że można inaczej żyć. Nie są głodni życia.

Czy w powojennej historii miasta są momenty lub zjawiska, które były dla pana zaskakujące lub trudne do zaakceptowania?

Myślę, że wszyscy byliśmy zaskoczeni zniknięciem Zalewu Małomickiego. Został on zbudowany w drugiej połowie lat sześćdziesiątych w ramach procesu osuszania terenów, na których rozbudowywało się miasto. To była mądrość ówczesnych inżynierów, zresztą bardzo młodych – dwudziestoparolatków – którzy takie koncepcje opracowali.
Przyzwyczailiśmy się do niego, z czasem nadaliśmy mu funkcje rekreacyjne, a on nagle zaczął znikać.

Co to znaczy „nagle”?

Ten proces zaczął się, gdy uruchomiono kopalnię w Polkowicach, potem Rudną. Potem Zimnica, która była częścią systemu zasilającego zalew, została potwornie zanieczyszczona. A moje wspomnienia z lat sześćdziesiątych są takie, że tam, gdzie dzisiaj jest pump track, my kąpaliśmy się w rzece i nawet łapaliśmy tam ryby. Tam były normalne plaże. Dzisiaj to nie do wyobrażenia – woda w Zimnicy jest strasznie zasolona, więc odcięto ją, bo to już było bardzo niebezpieczne.

Ostatecznie woda zniknęła w połowie lat osiemdziesiątych. Były próby reanimacji zalewu, ale bez szans powodzenia – właśnie dlatego, że odcięte zostały wody, które go zasilały. Tak, Zalew Małomicki to olbrzymi sentyment mojego pokolenia. Tam uczyło się pływać, żeglować, był nawet jachtklub Chalkos.

Jest szansa na powrót do tego?

Myślę, że stuprocentowa. Kończymy już koncepcję, do czego – jak zwykle w Polsce – wymagane jest mnóstwo papierów. Ten projekt nie jest niczym zagrożony.

Czy pan uważa, że Lubin ma jakąś niewypowiedzianą prawdę, czyli coś, o czym nie mówi się w przestrzeni publicznej, a co bardzo mocno miasta dotyczy?

Nie. To jest szczególne miasto w takim sensie, że tu zawsze była mieszanka kultur. Osiedlali się w nim Polacy i mniejszości: tatarskie, ukraińskie, łemkowskie. Przyjechało też sporo ludzi ze Śląska, którzy mieli inną tożsamość. I oni wszyscy się tutaj mieszali. To coś, co w pozostałej części Polski nie występowało.

To jest chyba właściwe dla całych Ziem Odzyskanych?

Tylko że po wojnie na Ziemiach Odzyskanych osiedlano się całymi wioskami, a tu w latach sześćdziesiątych przemysł miedziowy pościągał ludzi z różnych stron, z różnych kultur i wszystko się wymieszało. Dlatego to miasto zawsze było tolerancyjne.

A nie jest tak, że Lubin ma kompleks Wrocławia?

Uważam, że to Wrocław zaczyna mieć kompleks Lubina, jeśli chodzi o jakość życia. Tego, czego nam dziś jeszcze brakuje, to zwyczaju przebywania w przestrzeni publicznej. Gdy zaczęło ludziom być coraz lepiej pod względem ekonomicznym, zaczęli się budować i grodzić. To nie jest zarzut – sam tak zrobiłem. Każdy był głodny przestrzeni i w końcu ludzie zaczęli się wyprowadzać z wieżowców. Miasto rozlało się, między innymi na gminę wiejską, a ludzie pozamykali się w swoich domach.

Na koniec: gdyby mógł pan cofnąć się w czasie, to co by pan doradził tamtemu Robertowi Raczyńskiemu – młodemu, po studiach, zaczynającemu w Lubinie dorosłe życie?

Nie widzę rzeczy, które chciałbym zmienić, zrobić inaczej… Wszystko zależy od tego, jak kto chce spędzić swoje życie. Jeśli chce spędzić je w samotności, to powinien jechać w Bieszczady. Jeśli chce się całe życie bawić, to tutaj tego nie dostanie, bo w Lubinie jest kultura pracy – nie lubimy ludzi, którzy się ciągle bawią. Ale jeśli chce założyć rodzinę i mieć bezpieczne życie, to nie ma lepszego miasta. Naprawdę.

Dziękuję za rozmowę.


POWIĄZANE ARTYKUŁY