Ja lubię występować w Krakowie. Niektóre okrzyki z trybun – a słyszałem na przykład: „ty brudasie” – mnie osobiście bardzo mobilizują.
Publiczna dyskusja o możliwości rozstania Zagłębia Lubin z Czesławem Michniewiczem rozpoczęła się od… prasowego wywiadu. To w nim Maciej Iwański – postać w końcu nietuzinkowa w ekipie mistrzów Polski – zasugerował, że „miedziowi” są po prostu źle przygotowani do nowego sezonu.
Użył pan wtedy pojęcia „człapanie” w odniesieniu do własnej dyspozycji. Coś się zmieniło?.
Człapanie skończyło się jakieś 4-5 tygodni temu.
Czyli w chwili zamiany trenera Michniewicza na trenera Rafała Ulatowskiego?
Tak. Choć wcale nie chodzi o sprawy personalne, ale czysto piłkarskie. Owszem, z pewnością zmianie uległy stosunki na linii drużyna – trener. Teraz są bardzo dobre, wcześniej tak nie było. Ja jednak patrzę na kwestie czysto sportowe, i na moje przygotowanie do meczów ligowych. A czujemy się znacznie lepiej od chwili, gdy rozgrzewki i część treningów – w ich „lekkoatletycznej” części – zaczął prowadzić regularnie Jacek Ilnicki. Zresztą tę zmianę dyspozycji fizycznej widać było dokładnie tydzień temu. Na Widzewie przez dużą część meczu musieliśmy radzić sobie w „dziewiątkę”, a mimo tego prowadziliśmy grę, graliśmy piłką.
Na czym polega ta „cudowna odmiana”?
Piłka nożna polega przede wszystkim na bieganiu. Ale nie jednostajnym, monotonnym przez całe 90 minut, ale na krótkich zrywach, kiedy trzeba zostawić rywala w tyle. Do tego potrzeba pracy nad dynamiką, nad utrzymywaniem świeżości. A myśmy po prostu czuli się „zamuleni”. Sygnalizowaliśmy ten problem trenerowi Michniewiczowi, bo on – wbrew różnym informacjom – dużo z nami rozmawiał, kontakt mieliśmy z nim dobry. Zawodnik dobrze wie, jaką ma pełnię możliwości. My czuliśmy, że choć dajemy z siebie w danym momencie 100 procent na boisku, nie jest to 100 procent tego, co moglibyśmy grać jako drużyna. Rzecz w tym jednak, że z tych naszych sugestii niewiele wynikało. Graliśmy – owszem – poukładaną piłkę, ale brakowało w niej polotu. Tenże – mam nadzieję – zaprezentujemy wiosną, po dobrze przepracowanej zimie.
Mówi pan o dobrym kontakcie z trenerem. Ale nie rozstawaliście się przecież jak przyjaciele…
Po mistrzowskim tytule, zdobytym w maju, zaczęły do nas dochodzić sygnały z Lecha w stylu: „teraz jest fajnie; ale zobaczycie, co będzie, jak przestaniecie wygrywać”. Chodziło o to, że w momencie porażek winni będą wyłącznie zawodnicy. I tak się stało. Najpierw padło na Łobodzińskiego, Iwańskiego, Chałbińskiego – że przestali strzelać. Potem – już de facto na wszystkich, z drobnymi wyjątkami. Po meczu z Groclinem, przegranym naprawdę pechowo 1-2, trener powiedział na konferencji prasowej, że nie zawiodło go tylko trzech zawodników. A myśmy ten mecz wiele razy na wideo oglądali. I wiem, że akurat wtedy naprawdę komukolwiek trudno było zarzucić brak zaangażowania, jakieś błędy itp. I to zabolało bardzo.
Mówi pan o dobrych stosunkach w szatni…
… bo one zawsze takie były. I to niezależnie od faktu, że w drużynie piłkarskiej grać może w meczu tylko 11 zawodników, więc siłą rzeczy inni muszą być niezadowoleni z faktu siedzenia na ławce.
W ramach tych „dobrych stosunków” kłopoty najwyraźniej sprawiał Manuel Arboleda…
Manuel jest specyficzną osobą i… I na tym skończmy temat.
Przed wami wielce prestiżowy mecz z Wisłą. Jeśli go wygracie, będziecie mieć 15 punktów straty do lidera i 13 wiosennych kolejek na obronę mistrzowskiej korony. Myśli pan o tym spotkaniu w ten sposób?
Niczego obiecać nie mogę, a zwłaszcza – obrony tytułu. Powiedziałem niedawno, że w 15 spotkaniach jesteśmy w stanie naprawdę zdobyć 45 punktów. Dwa już straciliśmy, w wiadomych okolicznościach w Łodzi. Wiem, że dobrze byłoby zagrać taką rundę, jaką udało się zagrać Wiśle. Nie mam jednak wpływu na to, jak wiosną grać będą krakowianie. Może się przecież okazać, że nawet wygranie wszystkich meczów do końca nie da nam niczego poza satysfakcją i – na przykład – drugim miejscem w tabeli…
Stawiacie sobie jakiś cel w tabeli na koniec sezonu?
Nie. Chcemy po prostu teraz już do końca dobrze grać w piłkę. Również w Krakowie. Ja lubię tam występować. Niektóre okrzyki z trybun – a słyszałem na przykład: „Iwanski, ty brudasie” – mnie osobiście bardzo mobilizują.
Zakłada pan, że jeden mecz – na dobrym stadionie, przed kilkunastoma tysiącami widzów – może zmienić coś w zawodniczej karierze? Że po występie, który komuś zapadnie w pamięć, Wisła zimą sięgnie np. po Macieja Iwańskiego?
Nie myślę o zmianie klubu w relacji Polska – Polska. Ba; sparzyłem się już też na zagranicznym transferze, więc tym razem po prostu wypatruję fajnej oferty. Rzecz w tym, że ja już długo nie miałem dobrej rundy. Pan się dziwi moim słowom? Wiosną, owszem, strzelałem trochę bramek, wywalczyliśmy mistrzostwo Polski. Ale ja wcale z siebie, ze swojej gry, ze sposobu kreowania akcji ofensywnych nie jestem zadowolony. Teraz zaczynam wreszcie rozumieć, dlaczego tak się działo; dlaczego czułem się rozczarowany swoją dyspozycją. Musielibyśmy wrócić do początków naszej rozmowy…
Na stadionie Wisły pewnie będą trenerzy reprezentacji…
Fajnie sobie pogadać o reprezentacji w telewizji, w gazetach. Tak naprawdę argumenty do takiej rozmowy to ja muszę mieć na boisku. To będzie ewentualnie mój przekaz do selekcjonera. Żaden inny…
Rozmawiał Dariusz Leśnikowski
Więcej w "Sporcie"