Jeszcze w 2005 roku uchodził za spory, piłkarski talent. Później jednak zniknął z pierwszoligowych boisk, a jeśli zmieniał klub, to kilka miesięcy później żegnał się z nim w niejasnych jasnych okolicznościach. – Bardzo dużo przeżyłem, naprawdę bardzo dużo. Były w mojej karierze wzloty, ale były też i upadki, dlatego właściwie nic mnie już nie zaskoczy. Mając te wszystkie doświadczenia w głowie wiem co mam robić, by grać jak najlepiej – przekonuje nas sympatyczny David Topolski, który do 20 czerwca ma czas, by przekonać do siebie trenera Rafała Ulatowskiego.
Co się stało, że zniknąłeś z pierwszoligowej piłki?
– Cóż, złożyło się na to kilka czynników. Miałem trochę problemów zdrowotnych, bowiem najpierw przyplątała mi się kontuzja barku, a działo się to, gdy byłem jeszcze w Sosnowcu. Później natomiast doszedłem do pełni sprawności. Wróciłem do Turku, gdzie chciałem dograć do zimy, a następnie znaleźć sobie inny klub. Miałem nawet kilka ofert, ale tak się złożyło, że w trzecim meczu z GKS, w Katowicach, zerwałem więzadła krzyżowe i miałem cały rok stracony. W nowe dwanaście miesięcy wszedłem jednak z nowymi nadziejami, spokojnie doszedłem do pełni sprawności, a w końcówce rundy wiosennej grałem już po dziewięćdziesiąt minut. Stąd bierze się mój optymizm, w myśl którego zakładam, że w nowych rozgrywkach będzie już wszystko dobrze dla mnie i będę mógł wrócić na właściwe tory, na których byłem jeszcze dwa lata temu. Reasumując, jestem dobrej myśli.
Z trenerem Ulatowskim znacie się z pracy w Poznaniu…
Tak, bardzo dobrze się znamy, gdyż współpracowaliśmy razem w Lechu Poznań. Wiadomo, są jakieś sympatie, ale w tej chwili one się nie liczą. Muszę bowiem udowodnić, że potrafię grać w piłkę, że jestem w pełni zdrowy i mogę wnieść wiele dobrego do zespołu Zagłębia. A wówczas myślę, że z trenerem Ulatowskim będziemy znów mogli pracować w jednej drużynie i wspólnie walczyć o nakreślone cele.
Trener Ulatowski mówił mi, że jesteś zawodnikiem o niespotykanej mentalności. Co miał na myśli?
– Cieszę się, że trener tak o mnie myśli. Jestem tego typu zawodnikiem, że na boisku nie boję się nikogo i jest mi obojętne, czy przyjdzie mi stanąć naprzeciwko Zinedine Zidane, czy zawodnika z polskiej ligi. Już od małego, od gier podwórkowych do każdego zawodnika podchodzę tak samo – z należnym respektem, ale równocześnie bezpardonowo. Piłka jest grą kontaktową, a ja do takiej gry jestem predysponowany. A co do mojej mentalności? Hm, chyba byłoby trzeba zamontować kamerę w szatni, zrobić takiego małego Big Brothera i przekonać się, jak jest naprawdę (śmiech).
Co oprócz waleczności możesz wnieść do zespołu Zagłębia?
– Z tego, co wiem, jestem przymierzany na lewą obronę, a jak wiadomo nie tylko w Polsce, ale w ogóle na całym świecie jest deficyt na tej pozycji. Z tego, co się orientuje, na tej pozycji może również występować młody „Kococik” (Przemysław Kocot – przyp. red.), bardzo ważny zawodnik młodzieżówki, dlatego nasza rywalizacja na pewno wpłynęłaby pozytywnie na zespół. Z własnego doświadczenia wiem, że zawsze korzystniej, jeśli piłkarze muszą walczyć o swoje, to predysponuje do jeszcze lepszej gry. Bo jeśli człowiek jest pewny swego, to szybko osiada na laurach.
Czego nauczyły Cię doświadczenia z minionych lat?
– Mam już swoją rodzinę, żonę. Można powiedzieć, że jestem głową rodziny i dlatego poza tym, że gram w piłkę i stawiam sobie w związku z tym jakieś cele, muszę jeszcze zapewnić byt mojej rodzinie. Nie mam już po szesnaście, siedemnaście lat, kiedy można sobie gdzieś tam jeździć, zwiedzać świat. Muszę poważnie traktować swoją pracę, wykonywać ją jak najlepiej.
Na jakiej pozycji czujesz się najlepiej?
Grałem już wszędzie. Na środku obrony, na lewej stronie defensywy, w środku pomocy. Śmiałem się kiedyś, że jestem takim strażakiem. Pamiętam nawet, że jak kiedyś dziennikarze zapytali się mnie na jakiej pozycji występuje, odparłem: zapchajdziura (śmiech).
Lewa strona bloku defensywnego – to Twoje optymalne miejsce na boisku?
– Czuję się tam dobrze.
A wiesz, co mówi się o zawodnikach lewonożnych, nie tylko lewoskrzydłowych?
– Że są trochę świrnięci? Cóż, coś w tym chyba jest, gdyż też mogę powiedzieć, że jestem takim trochę wariatem, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Czy w wyniku Twoich ostatnich zawodowych perturbacji zmieniło się coś, jeśli chodzi o Twoje spojrzenie na piłkę?
– Na pewno bardziej szanuję swoje ciało. Bardzo dużo przeżyłem, naprawdę bardzo dużo. Były w mojej karierze wzloty, ale były też i upadki, dlatego właściwie nic mnie już nie zaskoczy. Mając te wszystkie doświadczenia w głowie wiem co mam robić, by grać jak najlepiej.
Zagadkowo wyglądało Twoje pożegnanie z Sosnowcem. Dlaczego odszedłeś z tego klubu?
– W ogóle było bardzo duże zamieszanie w tym okresie. Awansowaliśmy do pierwszej ligi, ale wówczas przyszedł nowy właściciel, a także trener. Zaczęły się różne dywagacje dotyczące m.in. kontraktów. Później natomiast wszyscy dowiedzieliśmy się, że klub zostanie zdegradowany. To wszystko złożyło się na moją decyzję, iż za porozumieniem stron rozwiążemy umowę.
Na jaki okres czasu chciałbyś związać się z Zagłębiem?
– Kontraktu jeszcze nie podpisałem, muszę najpierw przekonać szkoleniowca do siebie. Długa droga przede mną, ale jeśli udowodnię, że wszystko jest ze mną w porządku, biorąc pod uwagę moje zdrowie, jak również, że nadaje się do tego zespołu, wówczas usiądziemy do rozmów z Dyrektorem Sportowym, Jakubem Jaroszem. Wspólnie także zadecydujemy na jaki okres się związać.
Jesteś w bardzo trudnym dla siebie okresie. Byłeś może nie na szczycie polskiej piłki, ale na pewno ugruntowałeś sobie pozycję, teraz z kolei mało kto o Tobie pamięta. To właściwie ostatni dzwonek dla Ciebie, by wrócić na właściwe tory…
– Na pewno. Muszę się przypomnieć ludziom, że ktoś taki istnieje, że nie wyjechał do Anglii pracować na zmywaku, tylko jestem i potrafię grać w piłkę. Myślę, że Lubin, ten zespół, to idealne miejsce na to, by o swoim istnieniu przypomnieć.
Rozmawiali: WW Zagłębie Lubin S.S.A./ ZYG lubin.pl
Foto: 90minut.pl/ ZYG