Czapki z głów. Lubinianie naprawdę potrafią!

20

Swą odpowiedzialnością, oddaniem i poświęceniem mogą zawstydzić niejednego dorosłego. Nie bacząc na pogodę, ani dzień tygodnia stawiają się na dyżur, by pomagać niemym ofiarom odtrącenia. Ich jedyną gratyfikacją jest widok szczęśliwych oczu i ich smutek, gdy wracają do domów.

 

– Jestem z nich bardzo dumny, trafiła nam się niezwykła ekipa – przyznaje Marek Walkowicz, szef lubińskiej lecznicy dla zwierząt Animvet. To do tego lekarza trafiają wszystkie beznadziejne przypadki z całego miasta.

Kulawe, zarobaczone, przetrącone. Czworonożne bidy z nędzą, które po kilku dniach niczym nie przypominają dawnych pacjentów. Dzięki lekarskiej trosce i miłości grupy wolontariuszy, większość psiaków błyskawicznie wraca do zdrowia.

Na nic jednak zdałoby się lekarskie doświadczenie, gdyby nie pomoc ochotników. To dzięki nim psy znów czują się potrzebne i kochane. Kiedy doktor aplikuje im zastrzyki, maści i inne specyfiki, do dzieła zabierają się wolontariusze.

To oni uzupełniają fachową terapię, wyprowadzając nieboraki na spacer, czesząc je, dokarmiając – słowem – oddając im miłość. Każdy pies ma w sobie coś z dziecka i niewolnika. W przeciwieństwie do dorosłego człowieka nie wstydzi się strachu czy miłości. Wdzięczność za szczerość jest dla nich naturalna. Są doskonałymi psychologami i nie dadzą się nabrać na fałszywe gesty.

 

Osobą, którą szczególnie ukochały sobie czworonożne niebogi, jest pani Teresa. Dorosła wolontariuszka nie chce ujawniać nazwiska. Elegancka kobieta z czarującym uśmiechem to wielki skarb dla lecznicy i jej podopiecznych.

– W naszej wielomiesięcznej współpracy nigdy nie odmówiła pomocy – przyznaje Marek Walkowicz. Pani Teresa pamięta każdego psiaka, który trafił do lecznicy. Kiedy któreś z nich wyjeżdża do schroniska… serce jej pęka z rozpaczy.

– Ale statystyki nie są złe – przyznaje pani Teresa. – Na jedenaście psów, trzy spotkał ten okrutny los – mówi smutnym głosem.

Bo te „tylko” trzy to nasza wspólna porażka: lekarza, wolontariuszy i redakcji portalu lubin.pl. Nie ma co ukrywać, kiedy pani Monika Lipa z urzędu miejskiego musi organizować transport do schroniska, wszyscy czujemy się pokonani.

Być może dawno stracilibyśmy nadzieję, gdyby nie grupa młodziutkich ochotników. Doktor pod niebiosa wychwala Ewę Jankowską, Natalię Kuklis i Martynę Liszewską. Ewa jest lekkoatletką i często wyjeżdża na zawody. Pomimo treningów zawsze znajduje czas na zwierzęta.

Natalia z Martynką kochają także konie. Swą przyszłość wiążą z pracą ze zwierzętami. Najmłodszy Hubert Krzeptowski ma w domu cały zwierzyniec. Podobnie jak jego troszkę starsze koleżanki przychodzi do lecznicy, by pomagać. Jako męski rodzynek podejmuje się najbardziej niewdzięcznych prac w lecznicy. Ma dopiero 11 lat, ale odpowiedzialności mógłby mu pozazdrościć niejeden dorosły.

 

Marek Walkowicz jest także dumny z Oli Kędzierskiej, Klaudii Wraźlak, Ewy Struli, Edyty Langer oraz Magdy Kucharzyk. One także pomagają w lecznicy, kiedy tylko mogą.

– Dziękuję lubinianom, którzy wspierają nas przynosząc koce, pościel i ręczniki. Dzięki nim mamy nawet zapasy. Na dziś najbardziej potrzebujemy jakichkolwiek zabawek dla naszych podopiecznych i mokrej karmy. Nasze psy mają rozmaite nawyki żywieniowe i sucha karma się nie sprawdza, bo jej zwykle nie znają. Ale puszki to dla nich rarytas – mówi Marek Walkowicz.

Przy tej okazji bardzo serdecznie dziękujemy Czytelnikom naszego portalu i „Wiadomości Lubińskich”, którzy nie są obojętni na los stworzeń i pomagają kudłatym sierotkom znaleźć prawdziwe domy. Na nic zdałyby się te wszystkie zabiegi, gdyby nie wrażliwość lubinian pomagającym nam tak ofiarnie w adopcjach.

 

Kłaniamy się nisko w pas i dziękujemy Państwu za zainteresowanie, empatię oraz wrażliwość. Bez Was to wszystko nie miałoby racji bytu. Dzięki Waszej ofiarności nabieramy wiatru w żagle i z każdym uratowanym od schroniska zwierzakiem jesteśmy przekonani, że to wszystko ma jednak głębszy sens.


POWIĄZANE ARTYKUŁY