Poszło bardzo szybko i sprawnie, owce z lubińskiego zoo w mgnieniu oka zrzuciły grube wełniane odzienie – dziś odwiedził je strzygacz i to zupełnie nowy. Z ich runa powstanie teraz piękny lawendowy sweter.
To już tradycja w lubińskim Ogrodzie Zoologicznym.
– Wiosna w pełni, więc pora na strzyżenie owiec – przyznaje Agata Bończak, dyrektor tutejszego zoo. – Znaleźliśmy pana, który jeszcze u nas nie był. Zobaczymy, jak nasze zwierzaki będą z nim współpracować – dodaje.
Tym razem owcami z lubińskiego zoo zajął się Sylwester Kłossok, który przyjechał do nas z okolic Gniezna, a dokładnie z Mogilna. Strzyżeniem owiec zajmuje się od 30 lat, a – jak mówi – wszystko zaczęło się z przypadku.
– Zająłem się strzyżeniem owiec, dlatego że pracowałem jako zootechnik w gospodarstwie przyszkolnym i nieraz trzeba było coś ostrzyc, a nie było komu. Chwyciłem więc za maszynkę. I tak od ponad 30 lat się tym zajmuję, nie tylko w Polsce, bo strzygłem też po Europie – mówi Sylwester Kłossok. – Teraz strzygę już tylko w Polsce. Troszeczkę siwieję, więc stwierdziłem, że wystarczy tych zagranicznych wojaży – uśmiecha się, przyznając jednocześnie, że pracy jest ogrom: – Strzyżeniem owiec zajmują się przede wszystkim starsze pokolenia. Młodzi nie chcą tego przejąć, za ciężka praca. Strzygaczy w Polsce jest coraz mnie, w ogóle w Europie też – dodaje.
W lubińskim zoo pan Sylwester zadbał dziś o wygląd pięciu owiec, w tym trzech wrzosówek oraz dwóch olkuskich.
– Alpaki strzyżemy co dwa lata. A że były strzyżone w roku ubiegłym, więc teraz mają przerwę – mówi dyrektor Agata Bończak.
Owce zostały ostrzyżone bardzo szybko. Jak wyjaśnił nam pan Sylwester, stosuje on metodę australijską, czyli wolną, zwaną też boenowską, bez potrzeby wiązania zwierzęcia. Strzyżenie jednej owieczki zajmowało mu zaledwie dwie, trzy minuty.
– Niektóre owce potrafią same do strzygacza podejść i czekać na swoją kolej. Zdejmujemy z nich sweterek. Dopiero później mogą czuć przez chwilę stres, zanim się nie przyzwyczają, że jest trochę chłodniej. Ale to jest naturalne – dodaje.
Zazwyczaj w tym miejscu piszemy, że zoo chętnie odda runo ze swoich owiec, komuś, kto chciałby je wykorzystać. W tym roku jest jednak inaczej. Ewa Rozkosz – jak sama o sobie mówi – dziewiarka hobbystka i początkująca prząśniczka, zrobi z tego runa piękny lawendowy sweter.
Pani Ewa jest doktorem nauk humanistycznych i mieszka we Wrocławiu, ale pochodzi z Lubina.
– Zadzwoniłam do tutejszego zoo z pytaniem, co dzieje się po strzyży z runem owczym i czy to runo mogłabym nabyć, zdobyć, otrzymać. Dostałam pozytywną odpowiedź – przyznaje pani Ewa, która prowadzi również profil na Instagramie niezalatwo. – A przyciągnęły mnie tutaj dwie rasy owiec, o których wiedziałam, że mieszkają. Po pierwsze wrzosówka, czyli taka pannica, która lubi sobie hasać po łąkach i daje bardzo twardą wełnę, ale pozwalającą się ładnie filcować, czyli można z niej stworzyć np. piękne torebki bez szkody dla owieczki, bo ona i tak musi być ogolona. A druga to rasa olkuska, która daje bardzo mięciutką wełnę, jasną, pozwalająca się barwić. Daleka jeszcze od merynosa, ale już dająca możliwość tworzenia bardzo pięknej wełnianej odzieży – wyjaśnia.
Wyświetl ten post na Instagramie
Pani Ewa choć tematem zajmuje się czysto hobbistycznie i nie zamierza się z tego utrzymywać, to posiada dużą wiedzę i potrafi ciekawie opowiadać o wełnie i owcach.
– To jest mit, że polska wełna musi gryźć. Bierze się stąd, że kojarzymy polską wełnę przede wszystkim z Zakopanym, ze specyficznymi regionalnymi produktami, które są wytwarzane w tamtejszym regionie, według tego przepisu, który daje efekt gryzącej wełny, wełny leczniczej. Z polskich ras można wytworzyć wełnę piękną, wspaniałą, mięciutką, taką którą kojarzymy z owcami z Szetlandów czy owcami z krajów skandynawskich – mówi.
Od tego co dziś zrzuciły lubińskie owieczki jednak jeszcze długa droga do wełny, z której powstanie sweter. Najpierw runo trzeba przebrać i wyselekcjonować, to co się nadaje. Następnie wyczyścić, wytrzepać, wyprać i wysuszyć. Potem następuje gręplowanie, czyli wyczesywanie włókna.
– Uzyskuje się coś, co wygląda trochę jak wata, ale jest naturalne. Później tę watę trzeba uprząść. Przędzenie nie jest niczym innym, jak tylko skręcaniem i nawijaniem na szpulę tej wełnianej nici. Później zaczyna się magia – uśmiecha się pani Ewa, dodając, że taką wełnę można jeszcze zafarbować, a olkuska świetnie się do tego nadaje. Dzięki pokrzywie można uzyskać kolor zielony, a lawendzie – jasnofioletowy. I właśnie lawendę zamierza zastosować pani Ewa.
– Z tej włóczki chciałaby stworzyć piękny sweter według wzoru jednej z polskich projektantek, bo mamy dużo projektantek dziewiarskich w Polsce i myślę, że to dobro trzeba doceniać – dodaje.
Fot. Marlena Bielecka