Był charyzmatycznym trenerem żeńskiego szczypiorniaka w początkach istnienia tej dyscypliny w naszym mieście. Pierwszą sportową miłością była Lekka Atletyka, a na AWF-ie studiował razem z Orestem Lenczykiem. Dziś przedstawiamy historię Juliana Krasińskiego, który będąc przejazdem w Lubinie nie spodziewał się, że osiądzie tu na stałe i będzie szkolił kolejne pokolenia szczypiornistek. Wywiad będzie podzielony na dwie części. Zapraszamy do lektury.
Królowa sportów w sercu młodego chłopaka.
Julian Krasiński: Mając dwanaście lat przyjechałem ze Związku Radzieckiego. W tej chwili na tym terenie jest już Białoruś, sześćdziesiąt kilometrów od Wilna, tak zwane Nowe Miasteczko. Dobrze, że z tego terenu uciekłem, bo obecnie jest tam elektrownia atomowa w Ostrowcu, a więc całkiem niedaleko. Przyjechałem więc na te tereny do Nowej Soli do piątej klasy szkoły podstawowej. Miałem tam świetnego wychowawcę, świętej pamięci pana Kaczmarka. Dali mi pół roku na naukę języka polskiego, ale jednocześnie klasyfikowali mnie jako ucznia bez języka polskiego, bo chociażby z matematyki byłem najlepszy. Do ogólniaka trafiłem do dobrej szkoły, gdzie był pan Tadeusz Cyplik, zapalony lekkoatleta. Pamiętam jak dziś, było potężne boisko, stadion lekkoatletyczny i boisko kortowe do piłki ręcznej, choć przeważnie graliśmy w piłkę nożną. Ja byłem wybierany jako ostatni, bo byłem pulchniutki. Z czasem już typowali mnie jako czwartego czy piątego, a w ósmej już pierwszego. Kończąc jedenastą klasę nie interesowałem się już piłką nożną, a wyłącznie lekkoatletyką. Wspomnę, że byłem wiecznym mistrzem województwa od klasy dziesiątej do jedenastej, wtedy województwa zielonogórskiego. Zająłem siódme miejsce w ogólnopolskich igrzyskach sportowych szkół. Uzyskałem wynik w tej konkurencji 13,71 co było moim rekordem do dnia dzisiejszego. Byłem oszczepnikiem, wiecznie drugi za Ryśkiem Chodorowskim. Byłem koszykarzem Śląska. W oszczepie rzucałem jakieś pięćdziesiąt jeden z groszami. Rzucałem też dyskobolem, byłem młociarzem, bo wtedy jadąc do Bielska-Białej potrzebowaliśmy takiego zawodnika i punktów, a że nie było kogo to pan Cyplik wystawił mnie. Rzuciłem dwadzieścia osiem metrów, ale punkt zdobyłem. W Nowej Soli dużo biegałem przez płotki na sto i dwieście. Lubiłem też biegać w sztafecie. Nie miałem problemu z dostaniem się na uczelnię, bo przykładowo z biologii byłem słabszy, ale nadrabiałem punktami ze sportu.
Zamiłowanie do piłki ręcznej z liceum na studiach.
Julian Krasiński: W piłkę ręczną nigdy nie trenowałem. Byłem w reprezentacji piłki ręcznej w województwie zielonogórskim. Graliśmy w Opolu na szkolnych igrzyskach, jako reprezentacja szkoły. Pan Tadeusz Cyplik nie pozwalał mi grać w piłkę ręczną, bo obawiał się kontuzji. Uciekałem jednak i swoimi sposobami udawało mi się w tą dyscyplinę sportu zagrać. Poszedłem do pana trenera, który pracował w szkole zawodowej. Raz byłem tu na treningu, a innym razem tam. Tak polubiłem tą piłkę ręczną, że skończyłem pierwszy ogólniak w Nowej Soli, a potem AWF, gdzie trenowałem z AZS-em Wrocław. Był bardzo silny zespół i raczej do kadry się nie łapałem, ale na zawody jeździłem do Budowlanych Nowa Sól. Wtedy była piłka ręczna i co niedziela jeździłem właśnie z nimi. Żadne diety, tylko zwracali mi jako studentowi koszta przejazdu. Tak się zaczęła moja piłka ręczna. Na studiach skończyłem specjalizację u pana Szymańskiego. Niesamowity człowiek, trochę ostry i wymagający, ale to było pozytywne. Nadmienię tutaj jeszcze, że na studiach uczyłem się razem z Orestem Lenczykiem, a także z panem Stasiem Kozłowskim, który liczył na zatrudnienie w Zagłębiu, ale nie uzyskali porozumienia. Moim kolegom był Stasiu Gładysz, który prowadził tu sekcję pięściarską. Spaliśmy na studiach w dwunastoosobowym pokoju. Był tylko jeden stół i każdy miał swoją szafkę tą górniczą. Po studiach pojawili się kontrahenci jak pan Naglak z AZS-u Wrocław, bo nadmienię, że nie można było zatrudniać trenera bez wykształcenia kierunkowego. Ja ukończyłem trenera drugiej klasy.
Przyjaciele z boiska.
Julian Krasiński: Nie miałem takich przyjaciół z boiska. Jeden był to Stasiu Kozłowski, niesamowity skrzydłowy, grający w AZS-sie Wrocław. Spał w naszym pokoju, ale wiecznie nie było czasu na rozmowy. On był już w pierwszym zespole to częściej grał, a ja tylko chodziłem tam, aby nie stracić formy przed wyjazdem do Nowej Soli. Jako zawodnik piłki ręcznej, oprócz tego, że zanotowałem zielonogórską reprezentację to nim nie byłem, ale sprawność miałem. Nie uznawałem treningu bez uwzględnienia techniki rzutu, padu czy przewrotu. Jak przyjechałem do Lubina to wszystko to przerabiałem z moimi zawodniczkami na początku.
Jadąc do pracy do Koszalina trafił pan do Lubina i tu został.
Julian Krasiński: Franciszek Hawrysz przedstawił mi ciekawe perspektywy co do pracy tutaj w Lubinie. Naprawdę bardzo mi naopowiadał i zawrócił w mojej głowie. W Koszalinie przedstawili bardzo fajne warunki, bo po roku miałem mieć własne mieszkanie. Był to klub milicyjny, Gwardia druga liga, zabezpieczona hala, praktycznie wszystko mieli. Przyjeżdżam tutaj do Lubina no i jestem między młotem, a kowadłem. Stwierdziłem jednak, że w Koszalinie będzie bardzo daleko od rodziny i domu, czyli Nowej Soli i zadecydowałem, że tu zostanę. Pan Hawrysz obiecywał po roku pracy mieszkanie, a także mojej żonie pracę, a przypomnę także była nauczycielką wychowania fizycznego i oczywiście wszystko się dokonało, tak jak było mówione. Przez rok mieszkałem w hotelu z panem Mariuszem Kozłowskim, który teraz jest wziętym prawnikiem w Świeradowie Zdroju, a wcześniej pracownikiem szkoły podstawowej numer dwa. Moja żona pracowała w ten czas w innym mieście, a ja rozpocząłem przygodę właśnie w Lubinie. Miałem więc przez rok dużo czasu i rzuciłem się w wir pracy. W sezonie 1970/1971 dużo zrobiłem. Prowadziłem zespół juniorek i jeszcze miałem młodsze dziewczęta. Nie oszczędzały się na boisku.
Józef Adamowicz, Jan Kuchta, Franciszek Jach czy Franciszek Hawrysz. Z tymi osobami tworzył pan zespól MKS „Cuprum” Lubin od czerwca 1969 roku. Pan, jako szkoleniowiec oczywiście. Jak wspomina pan swoich współpracownik z tamtych lat?
Julian Krasiński: Wspaniali ludzie. Zostałem zatrudniony w szkole podstawowej numer jeden, choć miałem propozycję ze szkoły numer cztery. Dlaczego więc w jedynce? Po rozmowie z panem Jachem przekonałem się, że on będzie popierał rozwój sportu. Dlatego też zdecydowałem się na taki krok. W szkole numer cztery nie było nawet boiska, przy jedynce było asfaltowe. Pan Jach załatwił mi pokoik, nic nie płaciłem co było dla mnie niesamowite, jako nauczyciela. Pana Adamowicza poznałem w 1971 roku. Przeniosłem się ze szkoły podstawowej do Liceum Ekonomicznego. Nie chciałem. Dlaczego? Bo cóż ja bym mial tam robić z ukształtowanymi zawodniczkami? Ja chciałem szkolić młodych ludzi, kształtować nawyki w szkole podstawowej. Tam była też salka sportowa, a w liceum nie było nic. Miałem wtedy uprawnienia do nauczania przysposobienia wojskowego obronnego. Po studiach miałem takie prawo. Prosili mnie, więc przeszedłem do Liceum Ekonomicznego. Pan Adamowicz w niczym nie przeszkadzał, wręcz mocno wspierał nas. Bardzo interesował się piłką ręczną. Jan Kuchta, nieodżałowany człowiek! Jasiu miał kłopot z nogą, miał w niej śruby. Były piłkarz zresztą. Fantastyczny człowiek.
Moja drużyna! MKS „Cuprum” Lubin.
Julian Krasiński: Drużyna, która została przeze mnie przejęta, to były zawodniczki chyba z ósmej klasy szkoły podstawowej. Zespół, który objąłem nie był jednolity. Nigdy nie pracowałem z dziewczętami w całej grupie. Dziewczyny ze szkoły numer jednej miały trening o jednej godzinie, a dziewczęta z Liceum Ekonomicznym jeszcze o innej. Były trzy dojeżdżające dziewczyny. Stasia Żywicka z Rynarcic, jedna z Rudnej. Więc musieliśmy tak to wszystko zgrać, aby one zdążyły jeszcze na autobus do domu. Trenowaliśmy na ścianie przy szkole, bo nie mieliśmy gdzie. Pierwszy mecz pamiętam jak dziś, Lwówek Śląski. Pojechaliśmy do Stasia, boisko ogrodzone zewsząd murem, deszcze leje, a my dostaliśmy łupnia. Pan Hawrysz grał w tym czasie z dziewczynami, gdzieś indziej i wygrał, a ja przegrałem. Był jeszcze wtedy z nami kierownik mojego zespołu Jan Dusza. To był pierwszy mecz. Byłem spokojnym człowiekiem, ale w emocjach używałem swojego głosu bardzo mocno. Nawet gdzieś tam się przeklęło. Emocje sięgały zenitu.
Znakomite rezultaty w ciężkich warunkach.
Julian Krasiński: Rezultaty osiąga się też kosztem rodziny, bo na moim przykładem miałem syna, którego z początku praktycznie nie znałem. Były momenty, że prowadziłem dwa zespoły, więc więcej czasu przebywałem na treningach. Tak się rodziły wyniki bez sali tak naprawdę. Trenowałem z dziewczętami na Ośrodku Sportu i Rekreacji w Lubinie. Mieliśmy tam swoją szatnię. Cieszyłem się, że mamy coś swojego. Jeśli chodzi o treningi to w późniejszym okresie pomagał mi pan Jach. On był dyrektorem szkoły sportowej numer siedem. Co do sprzętu to faktycznie, dziewczyny pożyczały sobie nawzajem tenisówki do gry, z dresami też był problem. Przejazdy to była sprawa życia i śmierci, ale przez to poznałem wszystkie rozkłady PKS i PKP. Wiedziałem nawet, kiedy miałem przesiadki. Były sytuacje, że jechaliśmy własnymi autami. Tak było, kiedy wybieraliśmy się na spotkanie do trenera Wąsa, gdzie jechaliśmy na mecz. Czekamy na autobus i nie przyjechał. Poprosiłem Wieśka Jureckiego, później mojego współtrenera, on miał skodę, ja malucha. Ja wziąłem do auta cztery dziewczyny, a on pięć i tak wybraliśmy się na mecz. Zajeżdżamy do Jeleniej Góry na mecz i przegrywamy. To jedna taka sytuacja, gdzie trener Wąs mógł się szczycić, że wygrał z znaną już wtedy ekipą „Cuprum” Lubin.
Ciąg dalszy wywiadu w kolejnym cyklu. Z trenerem Julianem Krasińskim rozmawiał Mariusz Babicz.
Na koniec tej części wywiadu, trener chciał podziękować za wieloletnią współpracę dyrektorką szkół. Z sentymentem wspomina panie: Józefę Sikorską SP 11, Janinę Pakulską, Annę Grocholską, Halinę Kochanek i Barbarę Nusymblad SP 10.
Fot. Archiwum prywatne Juliana Krasińskiego