W Pjongczangu marzyła o ruskich pierogach

136

Śmieje się, że długo już nie zje makaronu z sosem pomidorowym i wołowiny, bo właśnie te potrawy jadła codziennie w Korei – lubinianka Kaja Ziomek właśnie wróciła z zimowych igrzysk olimpijskich w Pjongczangu. – Wiedziałam, że nie wrócę z medalem, ale i tak jestem z siebie dumna. To był jeden z lepszych moich biegów – tak panczenistka komentuje swój występ na igrzyskach.

Fot. archiwum prywatne panczenistki

Czego się spodziewała? Jak sobie wyobrażała wioskę olimpijską? Pomiędzy kolejnymi treningami udało nam się przez chwilę porozmawiać z Kają. – Nie zdziwiły mnie surowe zasady, jak choćby przeszukiwanie plecaków przed każdym wejściem do wioski czy zakaz wstępu dla kogoś z zewnątrz. Byłam na to przygotowana. Za to zmiana czasu była już dla mnie kłopotliwa. Tym bardziej, że mój występ był zaplanowany na godzinę 21 tamtego czasu. O tej porze mogłam być już mocno zmęczona. Dlatego wstawałam przed południem, a chodziłam spać późno w nocy, żeby wieczorem być jeszcze w dobrej formie – opowiada 20-latka.

W Pjongczangu Kaja była prawie trzy tygodnie. Wraz z innymi reprezentantami Polski przyleciała tam już 1 lutego. – Wioska olimpijska była bardzo profesjonalnie przygotowana. Były to bardzo wysokie budynki, po 25 pięter każdy. Wybudowano je na tę okazję, a potem mieszkania zostaną przeznaczone na sprzedaż. Polacy mieszkali razem ze Słowakami. Mieszkaliśmy w pięć osób w 3-pokojowym mieszkaniu, wszystko było nowe i jeszcze oklejone folią – opowiada panczenistka.

A jak z jedzeniem? – Po tych trzech tygodniach marzyłam już o ruskich pierogach – śmieje się panczenistka. – Jedzenie było smaczne, ale zupełnie inne. Bałam się jeść czegoś nieznanego, bo obawiałam się też rewolucji żołądkowych. Na szczęście mieliśmy na stołówce punkt z jedzeniem włoskim, więc codziennie jednym z moich posiłków był makaron z sosem pomidorowym. Do tego wołowina i jakoś zleciało – dodaje z uśmiechem.

Lubinianka opowiada też o przyjacielskiej atmosferze, która panowała wśród sportowców. – Nie spotkałam się z żadnym przejawem niezdrowej rywalizacji. Wręcz przeciwnie – razem ćwiczyliśmy, razem piliśmy kawę. Nie było żadnych negatywnych emocji, zresztą w naszej dyscyplinie to się nie zdarza – zapewnia.

Kaja przyznaje, że nie mogła się już doczekać swojego startu. Zaplanowano go bowiem na 18 lutego, czyli dopiero po 18 dniach pobytu w Pjongczangu. – Codziennie trenowałam i czekałam na swoją kolej. O dziwo, w ogóle się nie denerwowałam. Całe nerwy przeszły chyba na moją mamę i chłopaka, bo pisali do mnie od rana z pytaniem jak się czuję. A ja podeszłam do tego bardzo spokojnie. Wiedziałam, że długo trenowałam i dam z siebie wszystko. Szacowałam, że uda mi się pokonać ze trzy zawodniczki, a pokonałam sześć. Dla mnie to był bardzo dobry bieg – podkreśla, komentując zajęcie 25. miejsca w biegu na 500 metrów.

Panczenistka odnosi się też do dyskusji, która rozgorzała w mediach po startach Polaków na zimowych igrzyskach. – Zarzuca nam się, że nie przywieźliśmy medali, ale z drugiej strony nie daje nam się na to szans. Cztery lata temu na igrzyskach w Soczi pokazaliśmy, że jest potencjał w polskich panczenistach. Obiecywano nam budowę nawet dwóch zadaszonych torów do jazdy. Arena lodowa powstała w Tomaszowie Mazowieckim, ale dopiero pod koniec 2017 roku. Na chwilę przed igrzyskami – mówi 20-latka.

Mimo że nie mają warunków, panczeniści wciąż trenują. Siłownia, rower, rolki, tzw. treningi na sucho – Kaja wymienia różne warianty. – Nie mówię, że nie można, tylko, że jest nam bardzo trudno. Boiska są na każdym kroku, lodowiska już nie. Poza tym zimą pada śnieg, deszcz – pogoda też nam nie ułatwia. W ubiegłym roku tylko jeden trening w Zakopanem musieliśmy przerywać dwa razy, bo było tak zimno. Pod łyżwy nie możemy ubrać grubych skarpetek, bo musimy mieć dobre czucie w stopach. Wobec tego stopa szybciej marznie i wtedy treningi trzeba przerywać – opowiada.

Panczeniści jeżdżą więc na obozy do Niemiec czy Holandii, gdzie mają lepsze warunki do treningów. – Cały rok ciężko pracujemy, bo chcemy być coraz lepsi. Gdybyśmy mieli jeszcze wsparcie ze strony władz kraju i lepsze warunki do treningów, to myślę, że Polacy mogliby być z nas naprawdę dumni – dodaje na koniec Kaja Ziomek.


POWIĄZANE ARTYKUŁY